Mamę nazywają Ewa, ma czterdzieści cztery lata. Urodziła mnie młodo — zaraz po liceum, mając niespełna osiemnaście lat. Jej pierwsza miłość zakończyła się nie białym welonem, ale pieluchami, nieprzespanymi nocami i walką o przetrwanie. Ojciec zostawił nas zaraz po porodzie, a na nogi postawiły ją tylko babcia z dziadkiem. Dzięki nim zdobyła zawód nauczycielki geografii, a ja — namiastkę normalnego dzieciństwa.
Mama nie wiązała się z nikim, choć adoratorów nie brakowało. Zawsze powtarzała z przekornym uśmiechem: „Jak ty dorośniesz, wtedy i ja pomyślę o sobie”. Żyłyśmy w zgodzie, jak siostry — wspólnie wybierałyśmy sukienki, pożyczałyśmy bluzki, malowałyśmy usta tym samym błyszczykiem. choćby moje nastoletnie ekscesy — niebieski kolor włosów, kolczyk w brwi, glany — kwitowała żartem. Byłyśmy zespolone. A przynajmniej tak mi się zdawało.
Mam dwadzieścia trzy lata. Studiuję, pracuję w kawiarni, mam swoje sprawy. Myślałam, iż mama będzie tęsknić, skoro przez lata byłam jej całym światem. Ale ku mojemu zdumieniu nie tylko nie smuci się — zakochała się. I to w chłopaku młodszym od niej o… dwadzieścia lat!
Wszystko zaczęło się niewinnie. Mama uczy w gimnazjum. Kadra typowo kobieca, jak to w szkole. Aż pewnego dnia w jej opowieściach zaczął regularnie pojawiać się „Krzyś”. Na początku nie zwróciłam uwagi. Ale z każdym tygodniem było jasne — traci rozum. Okazało się, iż ów „Krzyś” to nowy informatyk, który ma ledwo… dwadzieścia dwa lata! Czyli rok starszy ode mnie. A moja dojrzała matka zachowuje się jak nastolatka: piecze mu babkę drożdżową, poprawia sprawdziany, rysuje wykresy, pakuje słoiki z bigosem, bo „chłopak jest na diecie i nie je stołówkowego żarcia”.
Byłam wściekła. Nigdy w życiu nie dostałam od niej kanapek do pracy, a tu — pełne menu. Poszłam do jej koleżanek z pokoju nauczycielskiego — też się martwią. Mówią, iż Ewa odkleiła się: farbuje włosy na miedziano, kupuje spodnie z wysokim stanem, śmieje się histerycznie. Spojrzałam — rzeczywiście. Zamiast eleganckich garsonów — legginsy i oversize’owe swetry. Wszystko przez to, iż Krzyś porównał ją do „tej wokalistki z Budki Suflera”.
Potem padło: mama oznajmiła, iż rozważa wspólne mieszkanie. Mówi, iż chce „wreszcie poczuć się kobietą”, iż zasługuje na radość. Próbowałam rozmawiać: „Ty w ogóle wiesz, kim on jest? Wynajmuje klitkę na Pradze, utrzymuje się z korepetycji…”.
— On mnie rozumie — odpowiadała. — choćby z twoim ojcem tak nie było. Planujemy ślub.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami.
— Na serio?! Wyjdziesz za dzieciaka, który ledwo zdążył obronić licencjat?! — wrzeszczałam.
— Nie obrażaj go! To dojrzały mężczyzna!
— To naciągacz, mamo! Ciągnie kasę i mieszkanie! Kiedy wreszcie przestaniesz być naiwna?!
Pokłóciłyśmy się po raz pierwszy w życiu. Trzaskałyśmy drzwiami, rzucałyśmy talerzami. Oskarżyła mnie o egoizm, iż nie zniosę, by ktoś zajął jej serce. Chciałam iść do dyrektora, ale wstyd mnie powstrzymał. Zamiast tego ukradłam jej dowód, PESEL i akt urodzenia. Bez papierów nie złożą wniosku w USC.
Możecie nazwać mnie wariatką? Proszę bardzo. Lepiej to niż zbierać potem jej serce w kawałkach, gdy „narzeczony” zniknie po podpisaniu intercyzy. Czekam. Obserwuję. jeżeli zostanie przy niej, mimo iż dokumentów brak — może faktycznie ją kocha.
Ale jeżeli za tydzień zacznie nalegać, szukać „rozwiązań”… No, wtedy się okaże, co jest grane.
Czasem miłość wymaga zimnej głowy. Zwłaszcza gdy chodzi o tych, których kochasz najbardziej.