Ucieczkę od teściowej znalazłam tylko w innym miejscu

twojacena.pl 1 tydzień temu

Ratunek przed teściową znalazłam tylko w innym mieście

Gdy pierwszy raz spotkałam Wandę Stanisławową — matkę mojego przyszłego męża, Bartosza — myślałam, iż to po prostu surowa, trochę szorstka kobieta, która ma swoje własne pojęcie o życiu. Ale po dwóch tygodniach dotarło do mnie: to nie surowość. To — wojna. Bezlitosna, chłodna i zakamuflowana. Nie tylko mnie nie zaakceptowała. Robiła wszystko, żeby wyrzucić mnie z życia syna.

Nie podobało jej się dosłownie wszystko. Mój wygląd, styl ubierania, sposób mówienia, choćby zawód — architekt. Według Wandy Stanisławowej byłam zbyt „modna”, zbyt niezależna, zbyt „nie do rodzinnego życia”. Jej wizja idealnej żony — cicha, domowa, wiecznie wdzięczna — ewidentnie nie była moją kopią.

Największym błędem było to, iż wraz z Bartkiem postanowiliśmy zamieszkać w jej trzypokojowym mieszkaniu w Poznaniu. Przestronne, owszem. Ale ile metrów by nie było, jeżeli ściany są lodowate — ciepła w domu nie znajdziesz. Choć wydawało się, iż miejsca starczy dla wszystkich, Wanda Stanisławowa robiła wszystko, żeby wpadać mi w drogę jak najczęściej. I za każdym razem — żeby coś przekazać. Nie wprost, broń Boże. Przez zęby, aluzjami, „żarcikami”.

— Wczoraj twoja… — zaczynało się, a potem mogło być cokolwiek: „nie posprzątała”, „za głośno się śmiała”, „powiesiła majtki tak, iż sąsiadce było wstyd”.

Starałam się nie zwracać uwagi, ale kropla drąży skałę… aż w końcu pęka cierpliwość. Zwłaszcza gdy Wanda Stanisławowa przeszła na wyższy poziom wtajemniczenia.

Zaczęła sugerować, iż „kobiety w takich spódnicach i bieliźnie” kojarzą jej się z „paniami lekkich obyczajów”. Pewnego dnia nie wytrzymałam i, z półuśmiechem, zapytałam:

— A skąd pani tak dobrze zna bieliznę tych pań?

Zbladła, przygryzła wargę i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Bartek próbował gasić pożar — prosił, żebym nie eskalowała, i matkę, żeby nie wtrącała się w nasze sprawy. Ale chyba tylko dolał oliwy do ognia.

Parę dni później postanowiła się zemścić. Wsunęła mi do torebki karteczkę z koślawymi literami: „Spotkajmy się jak zwykle. Całuję”. Torba wisiała obok jego kurtki. Oczywiście Bartek „przypadkiem” ją znalazł. Podał mi w milczeniu. Przeczytałam, uśmiechnęłam się — charakter pisma był już znajomy — i powiedziałam: „Wiesz co, wynajmujemy mieszkanie. Koniec.”

Nie protestował. Przeprowadziliśmy się do kawalerki na blokowisku. Finansowo było ciężko, ale, Boże, jak łatwo się oddychało! Nie było jej spojrzenia, uszczypliwych komentarzy, zimnych talerzy na kolację, które „zapomniała” podgrzać.

Ale Wanda Stanisławowa tak łatwo się nie poddała. Zaczęła wzywać Bartka na „remonty”: raz kran cieknie, raz drzwi skrzypią, raz gniazdko iskrzy. A potem — obiad. Suty, z sałatkami, mięsem, pierogami. Syn wracał do domu najedzony i martwy. Ja nakrywałam do stołu, a on tylko machał ręką: „U mamy już jadłem…” I miałam ochotę krzyczeć.

Starałam się hamować, ale w środku wszystko płonęło. Odzyskiwała go — kawałkiem schabowego, żarówką, szantażem i pretensjami.

Wtedy zrozumiałam: nie damy rady. Nie w jednym mieście. Dopóki jest godzinkę drogi, będzie go ciągnąć z powrotem. Muszę zabrać go dalej.

Znalazłam rozwiązanie — dostałam pracę jako architekt w Gdańsku. Bartkowi też zaproponowali stanowisko w dziale IT dużej firmy. Znalazłam mieszkanie, odłożyliśmy trochę złotówek. I po pół roku wyjechaliśmy. Pięćset kilometrów. Mama została tam. My — tutaj.

Na początku dzwoniła codziennie. Naciskała. Płakała. Potem — rzadziej. Teraz — tylko od święta. Chyba zrozumiała, iż przegrała.

A my? Wreszcie zaczęliśmy żyć. Razem, bez trucizny w powietrzu. Przygotowujemy się do rodzicielstwa. Spłacamy nasze malutkie, ale WŁASNE mieszkanie. Śmiejemy się. Kłócimy, godzimy się, planujemy. Bez strachu, iż w każdej chwili drzwi otworzy się ona — z przymrużonym okiem, wyrzutem, chłodem.

Wspominam tamte dni w Poznaniu jak koszmar. I czasem myślę o nowej synowej Wandy Stanisławowej — Bartek ma przecież starszego brata. Teraz cała jej uwaga skierowana jest tam. A mi pozostaje tylko cicho współczuć. Albo w duchu się cieszyć, iż uciekłam. I uratowałam naszą rodzinę.

Idź do oryginalnego materiału