Ratunku przed teściową znalazłam tylko w innym mieście
Gdy pierwszy raz spotkałam Wandę Bronisławowę – matkę mojego przyszłego męża, Krzysztofa – wydawało mi się, iż to po prostu surowa, nieco oschła kobieta, która ma swoje wyobrażenie o życiu. Ale po paru tygodniach zrozumiałam: to nie surowość. To wrogość. Bezwzględna, lodowata i zamaskowana. Nie tylko mnie nie zaakceptowała. Robiła wszystko, by wyrzucić mnie z życia syna.
Nie podobało jej się dosłownie wszystko. Mój wygląd, styl ubierania, sposób mówienia, choćby moja praca – architektka. Według Wandy Bronisławowy byłam za „modna”, za niezależna, za mało „na żonę”. Jej ideał – cicha, domowa, wiecznie wdzięczna – wyraźnie nie pasował do mnie.
Największym błędem było zamieszkanie w jej trzypokojowym mieszkaniu w Łodzi. Przestronne, owszem. Ale ile by metrów nie było, gdy ściany są zimne – w domu nie zagości ciepło. Choć miejsca starczałoby dla wszystkich, Wanda Bronisławowa robiła wszystko, by wciąż na mnie natrafiać. I za każdym razem – rzucić jakąś uwagę. Nie wprost, oczywiście. Przez zęby, aluzjami, „żarcikami”.
— Wczoraj twoja – zaczynała, a potem padało: „nie posprzątała”, „śmiała się za głośno”, „powiesiła majtki tak, iż wstyd mi było przed sąsiadką”.
Starałam się nie zwracać uwagi, ale kropla drąży skałę… aż w końcu pękłam. Zwłaszcza gdy posunęła się dalej.
Zaczęła sugerować, iż „kobiety w takich spódnicach i bieliźnie” kojarzą jej się z „nieprzyzwoitymi damami”. Pewnego dnia nie wytrzymałam i z wymuszonym uśmiechem spytałam:
— A skąd pani tak dobrze zna bieliznę kobiet lekkich obyczajów?
Zbladła, przygryzła wargę i trzasnęła drzwiami. Krzysztof próbował łagodzić – prosił, by nie eskalować, by matka nie wtrącała się w nasze sprawy. Ale chyba tylko dolał oliwy do ognia.
Kilka dni później postanowiła się zemścić. Wsunęła mi do torebki karteczkę z koślawymi literami: „Spotkamy się jak zawsze. Całuję.” Torba wisiała obok jego kurtki. Oczywiście, Krzysztof „przypadkiem” ją znalazł. Podał mi w milczeniu. Przeczytałam, uśmiechnęłam się – charakter pisma już rozpoznałam – i powiedziałam: „Wiesz co? Wynajmujemy mieszkanie. Dość.”
Nie protestował. Wyprowadziliśmy się do kawalerki na blokowisku. Z pieniędzmi było ciężko, ale, Boże, jak łatwo się oddychało! Nie było jej wzroku, uszczypliwości, zimnych talerzy na kolację, które „zapomniała” podgrzać.
Ale Wanda Bronisławowa nie dała za wygraną. Zaczęła wzywać Krzysztofa na „remonty”: tu kapiący kran, tam skrzypiące zawiasy, tu iskrzące gniazdko. A potem – obiad. Syty, z sałatkami, mięsem, pierogami. Syn wracał do domu najedzony i martwy. Stawiałam kolację, a on tylko machał ręką: „U mamy już jadłem…” I miałam ochotę krzyczeć.
Starałam się powstrzymywać, ale wszystko we mnie płonęło. Odzyskiwała go – kawałkiem schabowego, żarówką, szantażem i skargami.
Wtedy zrozumiałam: nie damy rady. Nie w jednym mieście. Dopóki jest godzinę drogi, będzie go ciągnąć z powrotem. Muszę go zabrać dalej.
Znalazłam rozwiązanie – dostałam pracę jako architekt w Poznaniu. Krzysztofowi też zaproponowali stanowisko w IT w dużej firmie. Znalazłam mieszkanie, odłożyliśmy trochę złotówek. I po pół roku wyjechaliśmy. Trzysta kilometrów. Ona tam. My tu.
Na początku dzwoniła codziennie. Naciskała. Płakała. Potem – rzadziej. Teraz – tylko od święta. Chyba zrozumiała, iż przegrała.
A my? Wreszcie zaczęliśmy żyć. Razem, bez trucizny w powietrzu. Szykujemy się na dziecko. Spłacamy nasze maleńkie, ale WŁASNE mieszkanie. Śmiejemy się. Kłócimy, godzimy się, planujemy. Bez strachu, iż w każdej chwili drzwi otworzy ona – z przymrużonym okiem, z wyrzutem, z chłodem.
Wspominam tamte dni w Łodzi jak koszmar. I czasem myślę o nowej synowej Wandy Bronisławowy – Krzysztof ma przecież starszego brata. Teraz cała jej uwaga skierowana jest tam. A mi pozostaje tylko ciche współczucie. Albo cicha radość, iż uciekłam. I ocaliłam naszą rodzinę.