Ucieczka od teściowej znalazłam spokój gdzie indziej.

newsempire24.com 1 dzień temu

Gdy po raz pierwszy spotkałam Walentynę Sergiejewną — matkę mojego przyszłego męża, Krzysztofa, — wydała mi się jedynie surową, nieco oschłą kobietą, która może mieć swoje własne pojęcie o życiu. ale po paru tygodniach zrozumiałam: to nie była surowość. To była wrogość. Bezlitosna, chłodna i zakamuflowana. Nie tylko mnie nie zaakceptowała. Robiła wszystko, by wyrzucić mnie z życia syna.

Nie podobało jej się dosłownie wszystko. Mój wygląd, styl ubierania, sposób mówienia, choćby moja profesja — architektka. Według Walentyny Sergiejewnej byłam zbyt „modna”, zbyt niezależna, zbyt „nie nadająca się do rodziny”. Jej ideal żony — cichy, domowy, wiecznie wdzięczny — wyraźnie nie pasował do mnie.

Największym błędem, jaki popełniliśmy z Krzysztofem, była decyzja o zamieszkaniu w jej trzypokojowym mieszkaniu w Lublinie. Przestronne, owszem. Ale ile by metrów nie było, jeżeli ściany są chłodne — w domu nie zagości ciepło. Choć wydawało się, iż miejsca starczy dla wszystkich, Walentyna Sergiejewna robiła wszystko, by jak najczęściej się ze mną spotykać. I zawsze — by coś powiedzieć. Nie wprost, oczywiście. Przez zęby, aluzjami, „żartami”.

— Wczoraj twoja, — zaczynała, a potem następowało wszystko: „nie posprzątałaś”, „śmiałaś się za głośno”, „powiesiłaś majtki do suszenia tak, iż wstydziłam się przed sąsiadką”.

Starałam się nie zwracać uwagi, ale kropla drąży skałę… aż w końcu cierpliwość pęka. Zwłaszcza gdy Walentyna Sergiejewna sięgnęła po nowe wyrafinowanie.

Zaczęła sugerować, iż „kobiety w takich spódnicach i bieliźnie” kojarzą jej się z „nieprzyzwoitymi paniami”. Pewnego dnia nie wytrzymałam i, z półuśmiechem, zapytałam:

— A skąd pani tak dobrze zna bieliznę kobiet lekkich obyczajów?

Zbladła, zagryzła wargę i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Krzysztof próbował wtedy łagodzić sytuację — prosił, by nie zaogniać, by matka nie wtrącała się w nasze sprawy. Ale chyba tylko dolewał oliwy do ognia.

Po kilku dniach postanowiła wziąć odwet. Wsunęła mi do torebki kartkę z koślawymi literami: „Spotkajmy się jak zwykle. Całuję.” Torba wisiała obok jego kurtki. Oczywiście, Krzysztof „przypadkiem” ją znalazł. Podał mi w milczeniu. Przeczytałam, uśmiechnęłam się — charakter pisma już znałam — i powiedziałam: „Wiesz co? Wynajmujemy mieszkanie. Dość.”

Nie sprzeciwił się. Przeprowadziliśmy się do kawalerki na przedmieściach. Było ciężko ze złotówkami, ale, Boże, jak łatwo się oddychało! Nie było jej spojrzenia, jej złośliwych uwag, jej zimnych talerzy na kolację, które „zapomniała” podgrzać.

Ale Walentyna Sergiejewna nie poddała się tak łatwo. Zaczęła wzywać Krzysztofa do siebie „do napraw”: to kran cieknie, to zawiasy skrzypią, to gniazdko iskrzy. A potem — obiad. Solidny, z sałatkami, mięsem, pierogami. Syn wracał do domu najedzony i nieżywy. Ja nakrywałam do kolacji, a on tylko machał ręką: „U mamy jadłem…” I miałam ochotę krzyczeć.

Starałam się hamować, ale wszystko we mnie płonęło. Odzyskiwała go kawałkiem mięsa, żarówką, szantażem i skargami.

Wtedy zrozumiałam: nie damy rady. Nie w tym samym mieście. Dopóki jest godzinę drogi, będzie go ciągnąć z powrotem. Muszę zabrać go dalej.

Znalazłam rozwiązanie — dostałam pracę jako architektka w Krakowie. Krzysztofowi także zaproponowano stanowisko — w dziale IT dużej firmy. Znalazłam mieszkanie, odłożyliśmy trochę grosza. I po pół roku wyjechaliśmy. Trzysta kilometrów. Matka została tam. My — tutaj.

Na początku dzwoniła codziennie. Naciskała. Płakała. Potem — rzadziej. Teraz — tylko od święta. Chyba zrozumiała, iż przegrała.

A my? W końcu zaczęliśmy żyć. Razem, bez trucizny w powietrzu. Przygotowujemy się, by zostać rodzicami. Spłacamy nasze maleńkie, ale WŁASNE mieszkanie. Śmiejemy się. Kłócimy, godzimy się, snujemy plany. Bez strachu, iż w każdej chwili wejdzie ona — z przymrużonym okiem, z wyrzutem, z chłodem.

Wspominam tamte dni w Lublinie jak zły sen. Czasem myślę o nowej synowej Walentyny Sergiejewnej — Krzysztof ma przecież starszego brata. Teraz cała jej uwaga skupia się tam. A ja mogę tylko cicho współczuć. Albo milcząco się cieszyć, iż uciekłam. I uratowałam naszą rodzinę.

Idź do oryginalnego materiału