Ratunku przed teściową znalazłam tylko w innym mieście.
Gdy poznałam po raz pierwszy Jadwigę Stanisławównę, matkę mojego przyszłego męża, Marka, wydawało mi się, iż to po prostu surowa kobieta o nieco ostrym charakterze, która ma swoje wyobrażenie o życiu. Po kilku tygodniach zrozumiałam jednak, iż to nie surowość. To wrogość – bezwzględna, lodowata i ukryta pod maską uprzejmości. Nie tylko mnie nie zaakceptowała. Robiła wszystko, by wyrzucić mnie z życia syna.
Nie podobało jej się absolutnie wszystko. Mój wygląd, styl ubierania się, sposób mówienia, a choćby zawód – byłam architektką. W oczach Jadwigi Stanisławówny byłam zbyt „nowoczesna”, zbyt niezależna, zbyt „nie do rodziny”. Jej idealna żona – cicha, domowa, wiecznie wdzięczna – wyraźnie nie była mną.
Największy błąd? Decyzja, by zamieszkać w jej trzypokojowym mieszkaniu w Lublinie. Przestronne, tak. Ale ile by metrów nie było, jeżeli ściany są zimne, nie ma w nich ciepła. Mimo iż przestrzeń wydawała się wystarczająca, teściowa robiła wszystko, by wciąż się na mnie natknąć. I za każdym razem – by coś powiedzieć. Nie wprost, oczywiście. Przez zaciśnięte zęby, aluzjami, „żarcikami”.
„Wczoraj twoja…” – zaczynała, a potem następowała litania zarzutów: „nie posprzątała”, „śmiała się za głośno”, „powiesiła majtki tak, iż sąsiadka się czerwieniła”.
Starałam się nie zwracać uwagi, ale kropla drąży skałę… aż w końcu pęka cierpliwość. Zwłaszcza gdy Jadwiga Stanisławówna przeszła na wyższy poziom.
Zaczęła sugerować, iż „kobiety w takich spódnicach i bieliźnie” kojarzą jej się z „pewnymi paniami”. Pewnego dnia nie wytrzymałam i z ironicznym uśmiechem spytałam:
— A skąd pani tak dobrze zna bieliznę kobiet lekkich obyczajów?
Zbladła, przygryzła wargę i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Marek próbował łagodzić sytuację – prosił, żeby nie eskalować, błagał matkę, by nie mieszała się w nasze sprawy. Ale chyba tylko dolewał oliwy do ognia.
Kilka dni później postanowiła się odegrać. Wsunęła mi do torebki kartkę z koślawymi literami: „Spotkajmy się jak zwykle. Całuję”. Torba wisiała obok jego kurtki. Oczywiście Marek „przypadkiem” ją znalazł. Wręczył mi w milczeniu. Przeczytałam, uśmiechnęłam się – charakter pisma już znałam – i powiedziałam: „Wiesz co? Wynajmujemy mieszkanie. Koniec”.
Nie protestował. Przeprowadziliśmy się do kawalerki na obrzeżach miasta. Było ciasno i biednie, ale Boże, jak łatwo się oddychało! Nie było jej spojrzeń, jadowitych uwag, zimnych talerzy na kolację, które „zapomniała” podgrzać.
Ale Jadwiga Stanisławówna nie odpuściła. Zaczęła wzywać Marka na „naprawy”: cieknący kran, skrzypiące zawiasy, iskrzące gniazdko. A potem – obiad. Suty, z sałatkami, mięsem, pierogami. Syn wracał do domu najedzony i martwy. Ja nakrywałam do kolacji, a on tylko machał ręką: „U mamy jadłem…”. Chciało mi się krzyczeć.
Starałam się panować, ale wszystko we mnie płonęło. Odbierała go kawałkiem mięsa, żarówką, szantażem i skargami.
Wtedy zrozumiałam: nie damy rady. Nie w jednym mieście. Dopóki jest godzinę drogi, będzie go ciągnąć z powrotem. Muszę go zabrać dalej.
Znalazłam rozwiązanie – dostałam pracę jako architekt w Gdańsku. Markowi też zaproponowano stanowisko – w dziale IT dużej firmy. Znalazłam mieszkanie, odłożyliśmy trochę złotych. Po pół roku wyjechaliśmy. Pięćset kilometrów. Ona została tam. My – tutaj.
Najpierw dzwoniła codziennie. Naciskała. Płakała. Potem – rzadziej. Teraz – tylko od święta. Chyba zrozumiała, iż przegrała.
A my? W końcu żyjemy. Razem, bez trucizny w powietrzu. Szykujemy się na dziecko. Płacimy za nasze maleńkie, ale WŁASNE mieszkanie. Śmiejemy się. Kłócimy, godzimy się, snujemy plany. Bez strachu, iż w każdej chwili do drzwi zapuka ona – z przymrużonym okiem, z wyrzutem, z chłodem.
Wspominam tamte dni w Lublinie jak koszmar. Czasem myślę o nowej synowej Jadwigi Stanisławówny – Marek ma przecież starszego brata. Teraz cała jej uwaga skupia się tam. A ja mogę tylko cicho współczuć. Albo w duchu się cieszyć, iż uciekłam. I ocaliłam naszą rodzinę.