**Ratunek przed teściową znalazłam tylko w innym mieście**
Gdy pierwszy raz spotkałam Bronisławę Kazimierzównę – matkę mojego przyszłego męża, Artura – wydała mi się po prostu surową, nieco szorstką kobietą, która ma własne zdanie na temat życia. Ale po kilku tygodniach zrozumiałam: to nie surowość. To wrogość. Bezwzględna, zimna i ukryta pod pozorami. Nie tylko mnie nie zaakceptowała. Robiła wszystko, żeby wyrzucić mnie z życia swojego syna.
Nie podobało jej się dosłownie wszystko. Mój wygląd, styl ubierania, sposób mówienia, choćby moja praca – architekt. Według Bronisławy Kazimierzówny byłam za „modna”, za niezależna, za mało „familijna”. Jej ideal żony – cicha, domowa, wiecznie wdzięczna – wyraźnie nie pasował do mnie.
Największym błędem, jaki popełniliśmy z Arturem, była decyzja o zamieszkaniu w jej trzypokojowym mieszkaniu w Poznaniu. Przestronne, owszem. Ale nieważne, ile metrów, jeżeli ściany są lodowate – ciepła w domu nie będzie. I choć wydawało się, iż miejsca starczy dla wszystkich, Bronisława robiła wszystko, żeby krzyżować nasze ścieżki jak najczęściej. Za każdym razem – by coś powiedzieć. Nie wprost, oczywiście. Przez zęby, aluzjami, „żarcikami”.
„Wczoraj twoja…” – zaczynało się, a potem już poszło: „nie posprzątała”, „za głośno się śmiała”, „powiesiła majtki do suszenia tak, iż wstyd było przed sąsiadką”.
Starałam się nie zwracać uwagi, ale kropla drąży skałę. Szczególnie gdy Bronisława przeszła na wyższy poziom.
Zaczęła sugerować, iż „kobiety w takich spódnicach i bieliźnie” kojarzą jej się z „paniami lekkich obyczajów”. Pewnego dnia nie wytrzymałam i z półuśmiechem spytałam:
– A skąd pani tak dobrze wie, jaką bieliznę noszą takie kobiety?
Zbladła, przygryzła wargę i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Artur próbował wtedy łagodzić – prosił, żeby nie eskalować, błagał matkę, by nie wtrącała się w nasze sprawy. Ale chyba tylko dolewał oliwy do ognia.
Kilka dni później postanowiła się odegrać. Podrzuciła mi do torebki karteczkę z koślawym pismem: „Spotkajmy się jak zwykle. Całuję.” Torba wisiała obok jego kurtki. Oczywiście Artur „przypadkiem” ją znalazł. Podał mi w milczeniu. Przeczytałam, uśmiechnęłam się – charakter pisma już znałam – i powiedziałam: „Wiesz co? Wynajmujemy mieszkanie. Dość.”
Nie sprzeciwił się. Wyprowadziliśmy się do kawalerki na przedmieściach. Było ciasno i biednie, ale, Boże, jak łatwo się oddychało! Nie było jej spojrzeń, złośliwych komentarzy, jej zimnych talerzy na kolację, które „zapominała” podgrzać.
Ale Bronisława tak łatwo nie odpuściła. Zaczęła wzywać Artura do siebie „na remont”: kran kapie, drzwi skrzypią, gniazdko iskrzy. A potem – obiad. Solidny, z sałatkami, mięsem, pierogami. Syn wracał do domu najedzony i martwy. Ja nakrywałam do stołu, a on tylko machał ręką: „U mamy już jadłem…” I miałam ochotę krzyczeć.
Starałam się panować, ale cała się gotowałam. Ona odzyskiwała go – kawałkiem schabowego, żarówką, szantażem i skargami.
Wtedy zrozumiałam: nie damy rady. Nie w jednym mieście. Dopóki jest godzina drogi, będzie go ciągnąć z powrotem. Muszę zabrać go dalej.
Znalazłam rozwiązanie – dostałam pracę jako architekt we Wrocławiu. Tam też Arturowi zaproponowali stanowisko w dziale IT dużej firmy. Znalazłam mieszkanie, odłożyliśmy trochę grosza. I pół roku później wyjechaliśmy. Trzysta kilometrów. Ona tam. My tutaj.
Na początku dzwoniła codziennie. Naciskała. Płakała. Potem – rzadziej. Teraz – tylko od święta. Myślę, iż zrozumiała, iż przegrała.
A my? Wreszcie zaczęliśmy żyć. Razem, bez trucizny w powietrzu. Przygotowujemy się na dziecko. Spłacamy nasze maleńkie, ale WŁASNE mieszkanie. Śmiejemy się. Kłócimy, godzimy się, snujemy plany. Bez strachu, iż w każdej chwili drzwi otworzy ona – z przymrużeniem oka, z wyrzutem, z chłodem.
Wspominam tamte dni w Poznaniu jak koszmar. I czasem myślę o nowej synowej Bronisławy – Artur ma przecież starszego brata. Teraz cała jej uwaga jest tam. A mi pozostaje tylko cicho współczuć. Albo po cichu się cieszyć, iż udało mi się uciec. I uratować naszą rodzinę.
**Lekcja? Czasem ucieczka to nie słabość – to jedyny sposób, by zachować siebie.**