We wtorek ulice śródmieścia Montrealu wypełniły się dźwiękami bębnów, śpiewami i okrzykami uczestników marszu Every Child Matters. To wyjątkowe wydarzenie, zorganizowane z okazji Narodowego Dnia Prawdy i Pojednania, zgromadziło tłumy mieszkańców, którzy chcieli oddać hołd dzieciom rdzennych społeczności – tym, które nigdy nie wróciły do domów z kanadyjskich szkół rezydencyjnych.
Marsz rozpoczął się uroczystością przy pomniku George’a Étienne’a Cartiera w Parc du Mont-Royal. Tam rdzennych mieszkańców można było usłyszeć w pieśniach i osobistych opowieściach. Wzywali do pamięci o dzieciach odebranych rodzinom i kulturze przez system szkół, który przez dekady miał na celu wynarodowienie i wymazanie tożsamości Pierwszych Narodów, Métis i Inuitów.
Uczestnicy przemaszerowali głównymi ulicami – Parc Avenue, Sherbrooke Street i Mansfield Street – aż dotarli na Place du Canada. Było to już piąte tego typu wydarzenie w Montrealu, które oficjalnie upamiętnia dzień pamięci i solidarności.
– To, co znajdziemy w podręcznikach historii, jest prawie niczym – mówiła Na’kuset, dyrektorka Schroniska dla Indian w Montrealu. – Dlatego takie spotkania mają ogromne znaczenie. To nie jest czas przyjemny, ale to dzień pamięci i okazania szacunku.
Dziedzictwo, które nie zniknęło
Na’kuset przypomniała, iż odkrywane w ostatnich latach nieoznakowane groby przy dawnych szkołach rezydencyjnych pokazują, iż tragedia ta wciąż żyje w pamięci i w realiach wielu rodzin.
– To przez cały czas aktualny problem. przez cały czas odkrywamy groby, wciąż próbujemy ustalić, kim były te dzieci i gdzie są ich rodziny – podkreśliła.
Mimo iż rząd federalny uznał 30 września za dzień wolny od pracy, Quebec nie zdecydował się na taki krok. Zdaniem Na’kuset i wielu uczestników, brak uznania tego dnia za święto państwowe w prowincji jest niewłaściwym sygnałem.
– Rząd powinien być tu z nami, słuchać ocalałych, starszych i mówców. Zamiast spotykać się w Zgromadzeniu Narodowym, powinien stanąć obok nas – apelowała.
Symbol pomarańczowej koszulki
Widoczne wszędzie pomarańczowe koszulki niosły ze sobą głęboką symbolikę. Nawiązują one do historii młodej dziewczyny, której nową koszulkę – prezent od babci – odebrano pierwszego dnia w szkole rezydencjalnej. Ten gest odebrania ubrania stał się symbolem straty, ale i przetrwania, a dziś – znakiem oporu i solidarności.
– Jesteśmy tu dzięki odporności tej dziewczynki, dzięki jej pragnieniu pozostania częścią swojej kultury i swojego ludu – mówił Lance Delisle, konferansjer marszu i wnuk osoby, która przeżyła szkołę z internatem.
Dla niego, jak i dla wielu innych uczestników, ten dzień ma bardzo osobisty wymiar.
– To ważne, by opowiadać historie naszych dziadków, którzy walczyli o naszą tożsamość, język i kulturę. Jesteśmy tu nie tylko jako ocaleni, ale i jako gawędziarze – dodał.
„To najmniej, co mogłem zrobić”
Marsz przyciągnął też wielu nowych uczestników, którzy przyszli, by uczyć się i solidaryzować.
– To mroczny rozdział w kanadyjskiej historii. Moim obowiązkiem jest przyjść, wesprzeć i mówić innym o tym, co się wydarzyło. To najmniej, co mogłem zrobić – powiedział Anthony McCall.
„Czasami to takie proste”
Organizatorzy podkreślali, iż choć świadomość społeczna wzrosła, to przez cały czas konieczne jest publiczne uznanie win i przeprosiny ze strony instytucji państwowych i kościelnych.
– Najważniejsze jest przyznanie się do tego, co nam zrobiono. My już to uświadomiliśmy, teraz rząd i Kościół muszą zamknąć ten rozdział słowem: przepraszamy. Czasami to naprawdę takie proste – mówił Delisle.
Na podst. CityNews