Jeszcze jedno słowo powiesz, Galina Witaliewna, o tym, co komu jestem winna, a do końca życia będziesz jadła przez słomkę szepnęła Weronika.
Smaczne, Kasiu, smaczne, nie przeczę. Ale za wodniste. Żadnego aromatu, rozumiesz? Woda, a nie barszcz. Jakby buraki utopili w farbowanej wodzie.
Głos Galiny Witaliewny, miękki i gładki jak ciepła galaretka, wypełnił ciasną kuchenkę. Odsunęła od siebie talerz z niedojedzonym barszczem, a ten gest mówił więcej niż słowa. Wyrok został wydany. Katarzyna, stojąca przy zlewie, nie odwróciła się. Wzięła gąbkę i zaczęła z precyzją wycierać niewidoczną plamkę na kuchence. Jej ramiona były nieruchome, plecy wyprostowane. Żaden mięsień nie drgnął na jej twarzy, gdy usłyszała ten wyrok, podany pod pozorem troskliwej rady.
Marek, jej mąż i syn Galiny Witaliewny, siedział przy stole, zasłaniając się masywną porcelanową filiżanką. Głośno chrupał owsiane ciasteczko, popijał herbatą i sięgał po kolejne. Nie patrzył ani na matkę, ani na żonę. Wzrok miał utkwiony w środku stołu, w wazoniku z ciastkami, jakby to był najważniejszy przedmiot we wszechświecie. Był w swojej strefie komfortu, w przytulnym kokonie z herbaty i cukru, a cicha wojna słowna toczyła się obok, nie dotykając go. To były kobiece sprawy, a on w nich nie mieszał.
Zaraz posprzątam i przejdziemy do salonu powiedziała Katarzyna równym tonem, nie odwracając głowy. Jej głos był pozbawiony emocji, jak głos stewardesy ogłaszającej lądowanie.
Zaczęła zbierać talerze. Ruchy miała oszczędne, niemal mechaniczne. Ani jednego zbędnego gestu, żadnego przypadkowego dźwięku. Naczynia nie stukały, łyżki nie brzękły. Układała talerze z taką precyzją, jakby wykonywała rytuał, którego naruszenie groziło katastrofą. Ten uporządkowany chłód w jej ruchach był jedyną tarczą przed miękkim, jadowitym głosem teściowej.
Galina Witaliewna, zadowolona z efektu, wstała z krzesła i z królewską gracją przeszła do salonu. Nie usiadła na kanapie opadła w stare, głębokie foteliszcze z wysokimi podłokietnikami, które natychmiast stało się tronem. Rozprostowała fałdy sukienki i zaczęła lustrować pokój wzrokiem. To nie było zwykłe spojrzenie, ale inspekcja.
Gdy Katarzyna i Marek weszli do pokoju, Galina Witaliewna pokiwała zamyślona głową, patrząc gdzieś ponad ich głowami.
Ojej, Marku, spójrz tylko jej głos znów stał się pełen melancholii i mądrości. Wskazała eleganckim gestem na duże zdjęcie w drewnianej ramie. Widzisz ten róg? Kurz. Nie, to choćby nie kurz. To zaniedbanie. Gdy w domu mieszka dobra gospodyni, powietrze jest inne. Dźwięczy czystością. A tu jest zmęczone.
Marek posłusznie spojrzał na ramę, zmrużył oczy, jakby naprawdę coś dostrzegał, i chrząknął niepewnie, popijając herbatę. Nie zaprotestował, nie stanął w obronie. Po prostu przyjął do wiadomości. A Katarzyna zastygła na środku pokoju, trzymając pustą tacę. Patrzyła na męża, na jego obojętną twarz, potem na teściową, rozpromienioną na swoim improwizowanym tronie, i czuła, jak lodowaty spokój, który tak starannie utrzymywała, zaczyna pękać.
To nie o kurz chodzi, Marku. Kurz to tylko skutek.
Galina Witaliewna wypowiedziała to z głębokim, tragicznym westchnieniem, jakby dzieliła się nie byle jaką obserwacją, ale świętą prawdą dostępną tylko wtajemniczonym. Poprawiła niewidzialną fałdę na sukience, ugruntowując się w fotelu. Jej postawa, głos, całe jej jestestwo promieniowały pewnością siebie. Była nie tylko gościem w domu syna, ale strażniczką porządku, ostatnim bastionem adekwatnego świata w tym chaosie.
Ja swojej teściowej, Annie Stiepanownie niech ziemia lekką jej będzie podkładałam termofor do nóg co noc, choćby gdy nie prosiła. Nie dlatego, iż się bałam, ale dlatego, iż szanowałam. Znałam swoje miejsce. Rozumiałam, iż to matka mojego męża, fundament rodu. A dziś? Dziś młodzież myśli, iż rodzina to tylko wspólne mieszkanie dwojga ludzi. Partnerstwo, jak to nazywają. Jakież to ubogie słowo.
Katarzyna, która postawiła tacę na blacie kuchennym z nienaturalną, niemal pogrzebową precyzją, znieruchomiała w drzwiach. Oparła się ramieniem o futrynę, skrzyżowała ręce na piersi. Nie próbowała już niczego robić. Tylko patrzyła. Jej twarz stała się maską, ale oczy, lekko zwężone, śledziły scenę rozgrywającą się w jej salonie.
Marek, milczący przez cały ten czas, powoli skinął głową, jakby potwierdzając niepodważalną prawdę słów matki. Dopił herbatę, postawił filiżankę na spodku i wstał.
Naleję sobie jeszcze rzucił obojętnie.
Przeszedł obok Katarzyny, nie patrząc na nią. Jego ruchy były leniwe, rozluźnione. Był ślepy i głuchy na napięcie, które zgęstniało w pokoju do tego stopnia, iż można je było kroić nożem. Po prostu szedł po kolejną porcję gorącej, słodkiej wody, podczas gdy jego matka, słowo po słowie, burzyła jego żonę.
Katarzyna patrzyła mu w plecy. Nie słuchała już Galiny Witaliewny. Patrzyła na Marka. Na jego szerokie, uległe ramiona. Na to, jak sięga po kolejne ciasteczko. Był częścią tego spektaklu. Nie tylko widzem, ale aktorem drugoplanowym, którego milcząca aprobata legitymizowała słowa matki. Każdy łyk herbaty był przyzwoleniem. Każde ciasteczko potwierdzeniem.
Prawdziwa rodzina trzyma się hierarchii, porządku ciągnęła Galina Witaliewna, jej głos rósł w siłę, czując brak oporu. Mąż to głowa. Jego matka to mądrość i doświadczenie. A żona żona to szyja, ręce, tyły. Ma tworzyć ciepło nie tylko ścierką, ale i pokorą. Ma czcić teściową jak własną matkę, bo przez nią otrzymuje błogosławieństwo całego rodu męża. To nie poniża, Kasiu. Tak zawsze było.
Katarzyna powoli przeniosła wzrok z kuchni, gdzie