— My, tylko spróbujcie — napisała Kinga na czacie. — Nas do wspólnego budżetu nie wliczajcie. Przywieziemy swoje. No i jesteśmy na diecie, jemy jak ptaszki…
To był pierwszy dzwonek.
Ola siedziała w autobusie, trzymając telefon w jednej ręce, a drugą przytrzymywała sporą torbę. Przeczytała wiadomość drugi raz. Może jej się tylko wydawało? Wiadomość była grzeczna, ale… czuć było, iż ktoś już wcześniej szukał luk w regulaminie.
Czat dotyczący majówki ciągle migotał w powiadomieniach. Niedawno dołączyli nowi ludzie — Tomek i Kinga, znajomi Marka, a Marek był szanowany i sprawdzony, od lat w ich grupie, więc nikt nie miał wątpliwości.
Atmosfera była ciepła i przyjazna. Wszyscy mieli około trzydziestu lat — dorośli, odpowiedzialni, zorganizowani, ale z humorem. Znali się od dawna, więc w grupie było wiele niepisanych zasad. Każdy miał swoją rolę.
Marek zapraszał nowych. Ola zajmowała się organizacją spotkań i wyjazdów. Już przygotowała listę uczestników, ustaliła trasę, wynajęła domki nad jeziorem — z werandą, altaną i choćby porządnym prysznicem. Wszyscy się zgodzili, zaczęli planować zakupy: kiełbasy, grzyby, węgiel, ketchup, wino.
I wtedy pojawiła się ta wiadomość:
— Nas z Tomkiem możecie nie liczyć — napisała Kinga. — Jesteśmy na diecie, przygotujemy sobie osobno. Nic nie potrzebujemy.
Ola odpowiedziała neutralnie: „Okej, jak wolicie”. I odłożyła telefon.
Generalnie — nie problem. Może ktoś jest na zdrowej diecie, ktoś na keto. Niech choćby wodę ładują zgodnie z fazami księżyca. W grupie był już gość, który nigdy nie dokładał się do mięsa, bo był wegetarianinem. Za to zawsze przywoził więcej warzyw, niż sam zjadł, i robił na grillu taki wege-szaszłyk, iż aż ślinka ciekła.
Więc dziwactwa to nic nowego. Ważne, żeby ludzie byli w porządku. Ale coś w tym „nas nie liczcie” sprawiło, iż Oli przeszły ciarki. Było w tym coś… śliskiego. Postanowiła jednak nie wyciągać pochopnych wniosków.
W dniu wyjazdu pogoda była bajkowa. Ciepło, świeżo, lekki wietrzyk. Wszyscy przyjechali na czas, niczego nie zapomnieli — choćby nie musieli wracać po kiełbaski, deski do krojenia czy korkociąg. Zapach sosny i rześkie powietrze gwałtownie poprawiły wszystkim humory.
Zakwaterowali się w domkach, rozpakowali rzeczy, część od razu poszła rozstawiać grill.
Kinga i Tomek dojechali wieczorem, gdy większość organizacyjnych spraw była załatwiona. Ich „własnym prowiantem” okazała się torba z małym blokiem sera, kilkoma pomidorami, opakowaniem ryżowych chlebków i dwoma piwami. Ola zerknęła, gdy wyjmowali swoje zapasy, i pomyślała: „Na wieczór może starczy. Ale na trzy dni?”
Usiedli z boku na ławce. Zjedli swój ser, stuknęli się butelkami, trochę pozowali do zdjęć na tle zachodu. Potem zaczęli podchodzić do reszty. Po pół godzinie Tomek już stał przy grillu.
— Co tam pieczecie? Kiełbaski? A zapach…
— No tak, z wami na diecie nie posiedzisz — zaśmiała się Kinga i podeszła bliżej.
Ola spojrzała na Kasię obok. Ta lekko wzruszyła ramionami. No cóż, nie wygonić ich przecież, trzeba poczęstować. W ich grupie nie wypadało robić nikomu przykrości, zwłaszcza nowym.
Do nocy Kinga i Tomek jedli i pili ze wspólnego stołu jak swoi. Śmiali się, opowiadali kawały, śpiewali przy gitarze. I trzeba przyznać — byli sympatyczni, zabawnAle gdy Ola zobaczyła, jak Tomek po raz trzeci napełnia swój talerz sałatką, którą przygotowała Kasia, uśmiechnęła się tylko i pomyślała, iż czasem najprostsze lekcje trzeba odrobić samemu.