Pewnego upalnego lipcowego dnia Helena Arkadiuszówna od rana myła okna, trzepała poduszki i przypominała córce, iż najwyższy czas, żeby z Szymonem zajrzeli na wieś – czosnek już gotowy do zbiorów. Kinga próbowała się wymigać: praca, obowiązki, dzieci, ale matka była nieugięta jak zawsze.
„Lato się skończy, a wy dalej w mieście gnijecie!” – zirytowana rzuciła przez telefon. „Poziomki przeminą, ziemniaki sczernieją, a wy tylko w tych swoich telefonach!”
W końcu ustalili, iż przyjadą w weekend, pomogą w ogrodzie, a wieczorem posiedzą, odpoczną.
Szymon nie pałał entuzjazmem. Ostatnia wizyta skończyła się niezręczną sytuacją, której wciąż nie mógł zapomnieć. Wtedy tylko poprosił o kilka plasterków kiełbasy do pilawu – a teściowa dosłownie mu odmówiła. Tak ostro, iż mało się nie zakrztusił z zaskoczenia.
W sobotę wyruszyli wcześnie rano. Pomogli gwałtownie i sprawnie: wyciągnęli czosnek, posegregowali, ułożyli. No i teraz – odpoczynek, kolacja, miły wieczór. Szymon wziął prysznic, wszedł do kuchni. Kinga z matką nakrywały do stołu. Zapach pilawu roznosił się po całym domu. Żeby nie czekać, otworzył lodówkę, sięgnął po kawałek kiełbasy, chciał zrobić sobie kanapkę – kiedy nagle…
„Ani mi się waż!” – jak wystrzał rozległ się głos Heleny.
Kiełbasa momentem wróciła na miejsce. Szymon zastygł w bezruchu. Zupełnie nie rozumiał, o co chodzi.
„O co tu chodzi, mamo?” – zdziwiona spytała Kinga.
„Kiełbasę jemy tylko rano, z chlebem! Teraz będzie pilaw. Nie psujcie sobie apetytu!” – odcięła się teściowa.
Szymon usiadł, spróbował pilawu, ale mięsa w nim nie było. Poprosił chociaż o kilka plasterków kiełbasy. Znowu odmowa.
„Czego wy od niej chcecie?!” – oburzyła się Helena. „Przecież już pół kija zjedli! Wiecie, ile teraz kosztuje? Kupiłam na cały tydzień!”
Szymon odsunął talerz. Apetyt mu zupełnie przeszedł. Wstał, wyszedł przed dom. Kinga dołączyła do niego później. Leżał na kanapie, wpatrzony w sufit.
„Jedziemy do domu. Nie wytrzymam tu. Przy każdym ruchu czuję jej wzrok, jakbym kradł. Boję się choćby masła dodatkowo posmarować – pewnie mi zabierze.”
„Tu choćby sklepu nie ma” – powiedziała z wyrzutem Kinga. „Tylko sklep na kółkach. Raz w tygodniu.”
„Trzeba było wziąć jedzenie, a nie wiśnie i morele!” – prychnął Szymon. „Jutro jadę. Po was wrócę. Bo bez mięsa – długo tu nie pociągnę.”
„Pojedziemy razem” – stanowczo odpowiedziała Kinga.
I tak też zrobili. Kinga skłamała matce, iż Szymona wezwano do pracy. Teściowa odprowadziła ich niezadowolonym wzrokiem.
Minął prawie rok. Do Heleny już nie jechali. Ale ona do nich – jak najbardziej. I co najdziwniejsze: za każdym razem otwierała ich lodówkę jak swoją. Brała, co chciała, bez pytania. choćby Szymon się śmiał:
„Patrz, kiełbasa! Widocznie tu wolno…”
Ale wiosną znowu zaczęły się telefony:
„No to kiedy przyjeżdżacie? Ogród nie będzie czekać.”
Szymon początkowo się wymigiwał. Ale Kinga wymyśliła podstęp:
„Zabierzmy jedzenie ze sobą. Żeby mama nie liczyła, kto ile zjadł.”
Szymon się zgodził – pod warunkiem, iż po drodze wstąpią do supermarketu. I oto znów stali na progu wiejskiego domu. Z torbami pełnymi zakupów.
„Co to? Znowu morele?” – skrzywiła się teściowa, ale zajrzawszy do siatek, zobaczyła ser, mięso, kiełbasę. I oniemiała.
„Żeby pani nie musiała liczyć, ile gramów zjadłem” – uśmiechnął się Szymon.
Helena prychnęła, ale nic nie powiedziała. Później, w kuchni, gdy nikt nie słyszał, szepnęła do córki:
„Fajnie by było, gdybyście zawsze tak przywozili jedzenie. I mnie lżej, i wam spokojniej.”
Kinga tylko skinęła głową. Było jej i wstyd, i śmiesznie. Ale najważniejsze – Szymon znów był gotowy przyjeżdżać. Choć z prowiantem. Bez awantur i pretensji. A to, jak pokazała praktyka, też to rodzaj rodzinnego szczęścia.