Ty tylko pasożytnicą jesteś!” — wrzeszczała teściowa, nie wiedząc, kto tak naprawdę mieszka w moim domu

polregion.pl 1 miesiąc temu

Dzisiaj znów usłyszałam to samo słowo, które pali jak ogień: „Pasożytka!” syczała moja teściowa, nie mając pojęcia, kto tak naprawdę mieszka w jej domu.
Na ulicy Królewskiej, w sercu malowniczego miasta Kazimierza, pośród skromnych domków z zadbanymi ogródkami, stał dwupiętrowy dom z białymi kolumnami i bujnym ogrodem jak żywcem wyjęty z katalogu o sielskim życiu. Ten dom był czymś więcej niż tylko budynkiem. Był symbolem ciężkiej pracy, dumy i determinacji Ludmiły Stanisławy, sześćdziesięciodwuletniej kobiety o siwych włosach upiętych w surowy kok i oczach, w których tlił się ogień dawnych zwycięstw. Była dyrektorką przedszkola, zasłużoną pracownicą, kobietą o nieskazitelnej reputacji. Wybudowała ten dom w trudnych latach dziewięćdziesiątych czasach, gdy każda cegła była wywalczona, a każda złotówka wyciśnięta z potu. Teraz, patrząc na idealnie ułożone firanki w salonie, czuła, jak serce wypełnia się ciepłem. Ten dom był jej życiem, jej osiągnięciem, jej twierdzą.
„Kasia!” rozległ się jej dźwięczny, nieco ostry głos, od którego drżały szyby w oknach. „Marek zaraz wróci! Nie każ mężowi czekać! Obiad na stół!”
Z kuchni dobiegł cichy, ledwo słyszalny szept:
„Tak, Ludmiło Stanisławo.”
Katarzyna, trzydziestopięcioletnia kobieta o delikatnych rysach i zmęczonych oczach, stała przy kuchni, mieszając gęsty barszcz, którego aromat wypełniał dom koperek, czosnek, duszona wołowina. Była żoną Marka od pięciu lat, ale wciąż czuła się tu obco. Każde słowo teściowej brzmiało jak wyrok, każdy ruch jak sprawdzian jej wartości.
„A w ogóle” rozległ się głos za jej plecami. Ludmiła Stanisława weszła do kuchni jak generał na pole bitwy „kiedy w końcu znajdziesz porządną pracę? Siedzisz tu jak biedna krewna, w domu mojego syna, jesz moje jedzenie, korzystasz z moich udogodnień. A Marek? On haruje w fabryce każdego dnia, a ty? Co dajesz tej rodzinie oprócz garnków z zupą?”
Kasia milczała. Jej dłonie drżały, ale nie podniosła wzroku. Cztery lata temu straciła pracę księgowej w lokalnym banku oddział zamknięto, jak dziesiątki innych w tym prowincjonalnym mieście. Od tamtej pory szukała czegoś odpowiedniego, ale w Kazimierzu, gdzie ledwo mieszkało dwadzieścia tysięcy ludzi, ofert nie było. A jeżeli już się pojawiały płaciły trzy tysiące złotych miesięcznie. Jak przeżyć za takie pieniądze?
„Ludmiło Stanisławo, szukam…” zaczęła cicho.
„Nie szukasz!” przerwała jej. „Wygodnie ci tak! Żyjesz w moim domu, jesz moje jedzenie, Marek cię utrzymuje. Prawdziwa darmozjadowa! Pasożytka, która przyssła się do naszej rodziny!”
W tej chwili drzwi się otworzyły. Do domu wszedł Marek trzydziestosiedmioletni mężczyzna o szerokich ramionach, w roboczym ubraniu, z przemęczeniem w oczach i uśmiechem na ustach. Mistrz w fabryce materiałów budowlanych, wracał codziennie z hukiem maszyn w uszach i pyłem we włosach. Widząc napiętą scenę, westchnął:
„Mamo, znowu? Znowu Kasię?”
„A co ja? Mówię prawdę!” uniosła się. „Cztery lata jak ta kobieta żyje na naszym garnuszku! Mój syn zapieka się w pracy, a ona jak pijawka, wysysa nasze siły!”
Marek spojrzał na żonę. Kasia stała ze spuszczoną głową, jakby zgniatał ją ciężar tych słów. Wiedział, iż nie jest leniwa. Wiedział, iż utrzymuje dom w idealnym porządku, gotuje, dba o niego. Ale nie wiedział, co kryje się za tą ciszą.
Bo Kasia nie tylko „siedziała w domu”. Każdej nocy, gdy wszyscy zasypiali, włączała laptop, zakładała słuchawki i zanurzała się w cyfrowy świat: księgowe rozliczenia, deklaracje podatkowe, konsultacje dla przedsiębiorców z Lublina, Puław, a choćby z Warszawy. Przez dwa lata zbudowała sobie markę „Katarzyna Księgowa Kazimierz”, cicha, ale niezawodna, z nieskazitelną reputacją. Jej zarobki sięgały od pięciu do dziesięciu tysięcy złotych netto miesięcznie. Czasem więcej.
Ale najważniejsze było to, co zrobiła pół roku temu.
„Mamo, zjedzmy spokojnie kolację” poprosił Marek, siadając przy stole.
Przy posiłku Ludmiła Stanisława nie ustawała:
„U Weroniki Kowalskiej synowa to dopiero kobieta! Pracuje w urzędzie, zarabia osiem tysięcy, a ta…” skinęła głową w stronę Kasi „tylko potrafi wydawać pieniądze mojego syna.”
„Nie wydaję tylko waszych pieniędzy” powiedziała Kasia cicho, ale wyraźnie.
„A co jeszcze potrafisz?” zaśmiała się szyderczo teściowa. „Oprócz siedzenia na karku?”
„Ludmiło Stanisławo, pamięta pani, jak pół roku temu dom miał być wystawiony na licytację?”
Kobieta zdrętwiała:
„Jaka licytacja? O czym ty mówisz?”
„Przez komornika. Za długi hipoteczne. Cena wywoławcza milion złotych. Pamięta pani? To był koszmar. Płakała pani po nocach. A potem pojawił się kupiec 'życzliwy przedsiębiorca’, który pozwolił pani zostać, wziął symboliczną opłatę…”
„Tak, pamiętam…” szepnęła. „To było jak cud. Spotkał nas dobry człowiek…”
„A wie pani, kim był ten człowiek?” zapytała Kasia, wstając i podchodząc do szafki.
Wyjęła grubą teczkę z dokumentami, położyła na stole. Wszyscy zamilkli.
„To ja” powiedziała. „Kupiłam ten dom.”
Cisza. Gęsta jak barszcz w garnku. Marek upuścił łyżkę. Ludmiła Stanisława zbladła.
„Co? Ty? Jak? Skąd wzięłaś pieniądze?”
„Sprzedałam mieszkanie babci w Lublinie. Rodzice pożyczyli. I dodałam swoje oszczędności z nocnej pracy, o której nie wiedzieliście.”
„Jakiej nocnej pracy?” ochryple zapytał Marek.
„Gdy wyście spali, ja pracowałam. Prowadziłam księgowość dla przedsiębiorców. Zdalnie. Zarabiałam więcej niż ty.”
„Co?” Marek patrzył na nią jak na przybysza z innej planety.
„Tak. Czasem dwa razy tyle. Ale milczałam. Bo nie chciałam was ranić. Tak się męczy

Idź do oryginalnego materiału