„On nie jest moim zięciem — i nigdy nie będzie!” — jak babcia niszczy moją rodzinę
Od pierwszego wejrzenia go nie zniosła. choćby imienia nie wymawia — tylko „ten” albo „tamten twój”. Prosiłam ją dziesiątki razy, żeby nie wtrącała się w nasze relacje, ale babcia ma swoje zdanie na wszystko. „Gdyby był porządny, dawno by się ożenił. Dziecko jest, a ślubu nie ma!” — powtarza jak mantrę. Zero szacunku dla niego — z goryczą opowiada 26-letnia Weronika z Poznania.
Z Kacprem są razem od ponad dwóch lat. Najpierw się spotykali, a gdy Weronika zaszła w ciążę, postanowili zamieszkać razem. Kacper nie uciekł, nie spanikował — wręcz przeciwnie, oświadczył się. Ale, jak na złość, nic nie poszło zgodnie z planem: najpierw trafiła na leżenie, potem on miał kłopoty w pracy. O ślubie nie mogli choćby marzyć.
Mieszkali u babci Weroniki — w trzypokojowym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty na Wildzie. Mieszkanie należało do niej, ale od dzieciństwa były tam zameldowane Weronika z mamą. Od niedawna — także Kacper. Gdy urodziła się córeczka, przestrzeń stała się jeszcze ciaśniejsza, ale miłość trzymała ich razem.
W urzędzie stanu cywilnego wciąż nie stanęli. Najpierw przez zdrowie, potem przez codzienność. Ale Kacper powtarzał: „Chcę, żebyś miała prawdziwe wesele. Żeby były pierścionki, suknia, tak jak zawsze marzyłaś.” Chciał uzbierać pieniądze i zorganizować prawdziwe przyjęcie, a nie tylko podpisać papiery.
Wtedy babcia — Wanda Stanisławowa — postawiła sprawę jasno: dopóki nie ma ślubu, to nie mąż. Choć Kacper nigdy nie odtrącił ani Weroniki, ani dziecka, babcia nazywała go „cwaniakiem”. Twierdziła — gdyby chciał, dawno by to zrobił. A formalności, w jej oczach, decydują o wszystkim.
Gdy Kacper stracił pracę, babcia nie dawała mu spokoju. Raz leniem, raz darmozjadem, raz „chłopcem bez kręgosłupa”. W domu czuł się jak w pułapce, więc zatrudnił się, gdzie się dało — byle tylko uciec. Ciężka praca, groszowa wypłata, ale szuka czegoś lepszego.
Mama Weroniki — spokojna kobieta, nie wtrąca się w sprawy młodych — choćby ona przyznaje: Wanda Stanisławowa przekracza granice. Narzuca swoje, krytykuje, dyktuje. A młodzi i tak mają pod górkę.
Przyjaciółka Weroniki od dawna radzi, żeby się wyprowadzili. choćby oferowała im dach nad głową. Ale Kacper zarabia nieregularnie, a wynajem to połowa ich budżetu. Rachunki może by pokryli, ale jak żyć za resztę?
— Cierpimy — mówi cicho Weronika. — Mieliśmy nadzieję, iż niedługo się ustabilizuje. A potem stało się to. Wyszedł wieczorem ze znajomymi. Obiecał wrócić do jedenastej. Dwunasta — nie ma. Pierwsza — cisza. Dzwoniłam, niepokoiłam się. Babcia to widziała. Wrócił nad ranem, pijany. Tłumaczył się, przepraszał. A babcia… nie wytrzymała. Rzuciła się na niego, krzyczała, wyrzuciła. Powiedziała: „Mieszkanie moje — moja sprawa! Jeszcze raz cię zobaczę — wezwę policję!”
Od tamtej pory Kacper mieszka u kumpla. Codziennie dzwoni do Weroniki, tęskni za córką. Mówi, iż szuka rozwiązania. Obiecuje znaleźć mieszkanie, zabrać je do siebie. Ale na razie to tylko słowa. Ani grosza, ani szans.
A Weronika miota się między młotem a kowadłem: z jednej strony ukochany, z drugiej dach nad głową. Babcia nie ustępuje. Jej dom — jej zasady. Nie podlega dyskusji.
Ale czy ma prawo niszczyć czyjąś rodzinę tylko dlatego, iż nie pasuje do jej wyobrażeń? Czy pieczątka w dowodzie to miara miłości i odpowiedzialności? Czy dla formalności warto odbierać dziecku ojca, a kobiecie oparcie?
Weronika nie wie, co robić. Nie ma wyjścia. Nie ma pieniędzy. Nadzieja tylko w mężu. Ale on ma tylko obietnice.
I tak siedzi nocami, wpatrując się w pusty kąt, gdzie stał jego plecak, i zadaje sobie pytanie: „Może jednak nie ten człowiek? Może babcia ma rację?”
A może po prostu ktoś tak bardzo chciał mieć rację, iż zniszczył to, co budowała miłość.