To nie mogło być przypadkiem.
Ewa leciała na dyskotekę, jakby miała skrzydła.
Krótka dżinsowa spódniczka, obcisłe lśniące leginsy, białe adidasy, top z nadrukiem modelki i wysoki kucyk ściśnięty grubą gumką. Usta — różowa pomadka, oczy — mieniące się kolorowymi cieniami. Prawdziwa gwiazda.
Wszyscy mówili, iż Ewka to cudo ona i sama o tym wiedziała. Duma osiedla. Dostała się na uniwersytet w Warszawie — sama. Bez koneksji, bez pomocy.
A co tam gderała Zofia Piotrówna?
— Tobie, Kowalska, do studiów jak pies do gwiazdy! Technikum najwyżej, i to jeżeli ojczym się postara. A tak — śmieciarki za tobą płaczą.
Ach tak, właśnie. Ojczym. Prawdziwy ojciec dawno zniknął za horyzontem. A ojczym… raczej nie będzie się starał dla „takiej nieudacznicy”.
Zofia Piotrówna czekała, aż dziewczyna się rozpłacze. Ale Ewa wstała, spojrzała jej prosto w oczy i spokojnie, wręcz wyzywająco, rzuciła:
— Zobaczymy, kto kim zostanie.
Zofia zmrużyła oczy i obiecała jej słodką zemstę na egzaminie. Ale Ewa zdała. I dostała się. Sama. Bez „wparcia z góry”. Ot, tak.
— Dziewczyno, nie chcesz czystej i wielkiej miłości?
— Z tobą? Szymański, kompletnie cię poniosło?
— Ewciu, co ty. Jak życie?
— Lepiej niż wszystkim.
— Figurka u ciebie, mmm…
— Samodzielnie byś taką chciał?
— Chciałbym.
— Przyjdź, ubiorę cię — będziesz wyglądał nie gorzej.
— Och, zła jesteś, Kowalska. A może ja cię kocham.
— Idź precz, nieczyste, babcia poświęciła mi osikowy krzyż — i od takich jak ty, i od nocnych koszmarów.
— No co ty…
— A właśnie iż tak. Na wszelki wypadek.
Szli wieczorną ulicą, przekomarzając się żartobliwie. Młodzi. Wolni. Niezniszczalni.
— Słuchaj, może w poniedziałek wpadniemy do szkoły? — zaproponował Szymański.
— Oszalałeś? Po prostu?
— Wyobraź sobie, jak Zofia Piotrówna się udusi, gdy się dowie, iż sama się dostałaś. Na studia.
Ewa uśmiechnęła się lekko.
— Mnie to wisi. A ty co?
— Będę się lenił przez lato, a potem — wojsko. Będziesz na mnie czekać?
— Jasne. Usiądę na ławce, w chuście, będę ci skarpetę dziergać. Stumetrową.
— Idź już…
— No.
— Ooo, patrz, toż to Małgośka! Poszła do zawodówki?
— Ano. Każdemu wedle potrzeb. Dobrze, Michał, idę. Tam moje dziewczyny. A ty z Małgośką coś kręcisz?
— Nie, no… tak, gadamy sobie.
— Ona jest dobra. Ona poczeka. A ja — nie.
— Czyli u ciebie w ogóle nie ma szans?
— Nie. — Powiedziała jasno. I odeszła.
Studia przychodziły Ewie łatwo. Nie dlatego, iż były proste — po prostu nie narzekała.
— Jak ty wszystko ogarniasz? — pytała współlokatorka.
— Co?
— No, i do kina, i na dyskoteki, i studia u ciebie…
— Nie wiem — wzruszyła ramionami Ewa. — Po prostu żyję. Nie jęczę. Z chłopakami staram się nie wiązać. Studia to moja przyszłość. A imprezy? Kiedy, jeżeli nie teraz?
— A ja chcę wyjść za mąż. Za bogatego.
— A ja — nie.
Z Darkiem Ewa poznała się na dyskotece. Był zbyt natrętny — uciekła. Ale następnego dnia przyszedł do akademika. Z kwiatami, z czekoladkami. Zamknęła mu drzwi przed nosem. On wrócił z kinem i kwiatami. Ona znów go olała.
Dziewczyna już nerwowo drgała okiem od jego uwagi. Nienawidziła go niemal. A tu jeszcze Szymański listy z wojska przysyła. Tęskni. Ale nie za służbą, a za uczuciami pisuje.
A ona go zna, tego Szymańskiego — jak do czternastki w brązowych rajstopach pod dresem biegał… Jak babcia go do znachorki ciągała — na nocne moczenie.
Darek jeździł na motocyklu, czatował na nią jak w filmie. A potem… potem upadł. Na jej oczach. I ona, bez zastanowienia, rzuciła się ku niemu. Nie dlatego, iż Darek. Bo człowiek.
I jakoś… zgodziła się na randkę.
Pół roku się spotykali. Nie motyle. Nie miłość. Ale jakoś… razem. Stał się bliski.
Potem list od Szymańskiego: pretensje, oskarżenia, brudne słowa. Ktoś doniósł. A ona i tak się nie kryła.
Z Darkiem było prościej. Był blisko. Pewny. Z nim można było marzyć. O ślubie. O przyszłości.
— Masz fart, Ewka — powiedziała współlokatorka.
— W czym?
— Z Darkiem. Wiesz, kim on jest?
— Co?
— Tata to gruba ryba. Motocykl mu kupił. Teraz — samochód. Jedynak. Bogaci. Starsza data.
— I?
— Mówią… iż już ma narzeczoną. Lilę. Ojcowie chcą interesy powiązać.
Wieczorem Ewa spytała Darka. Zaniemówił.
— To wszystko ojciec. Ja nie chcę. Lila mi niepotrzebna. Mam ciebie. Uciekniemy.
— Na weekend pojadę do rodziców.
— Dobrze… — i wydało jej się, iż odetchnął z ulgą.
Gdy wróciła — coś było nie tak. Dziewczyny patrzyły dziwnie. Chłopaki — z uśmieszkami.
— Co się dzieje?
— Usiądź… Ew… Darek…
— Co?
— Ożenił się.
Żadnego drżenia. Żadnej łzy. W środku — zawaliło się. Ale na zewnątrz — kamień.
— Tylko tyle?
— Taka jesteś spokojna…
— A jaka mam być? Wiedziałam. Wyjechałam, żeby przemyśleć. A on — wziął ślub. Pozwoliłam. Wszystko logiczne.
Pozłaziła się do współlokatorki:
— Nie wymawiaj jego imienia. Nigdy. Dla mnie go nie ma.
Po studiach Ewa nie wróciła do domu. Pojechała — do szpitala.
Urodził się Jaś. Krzepki. Z wolą życia.
— Ewuniu… ty… ojcu powiesz?
— Mamo, nigdy. I nie pytaj.
— Dobrze, tylko… Miałam nadzieję, iż nie powtórzysz mojej drogi.
— Nie powtórzę. Ty wyszłaś za ojca. Ja — nie.
— U nas zostaniesz?
Ewa zobaczyła: matka się boi. OjczJaś rośnie silny, a Ewa wie, iż jej walka dopiero się zaczyna.