To nie mogło być przypadkowe

polregion.pl 5 godzin temu

To nie mogło być przypadkiem.

Ewa leciała na dyskotekę, jakby miała skrzydła.

Krótka dżinsowa spódniczka, obcisłe lśniące leginsy, białe adidasy, top z nadrukiem modelki i wysoki kucyk ściśnięty grubą gumką. Usta — różowa pomadka, oczy — mieniące się kolorowymi cieniami. Prawdziwa gwiazda.

Wszyscy mówili, iż Ewka to cudo ona i sama o tym wiedziała. Duma osiedla. Dostała się na uniwersytet w Warszawie — sama. Bez koneksji, bez pomocy.

A co tam gderała Zofia Piotrówna?

— Tobie, Kowalska, do studiów jak pies do gwiazdy! Technikum najwyżej, i to jeżeli ojczym się postara. A tak — śmieciarki za tobą płaczą.

Ach tak, właśnie. Ojczym. Prawdziwy ojciec dawno zniknął za horyzontem. A ojczym… raczej nie będzie się starał dla „takiej nieudacznicy”.

Zofia Piotrówna czekała, aż dziewczyna się rozpłacze. Ale Ewa wstała, spojrzała jej prosto w oczy i spokojnie, wręcz wyzywająco, rzuciła:

— Zobaczymy, kto kim zostanie.

Zofia zmrużyła oczy i obiecała jej słodką zemstę na egzaminie. Ale Ewa zdała. I dostała się. Sama. Bez „wparcia z góry”. Ot, tak.

— Dziewczyno, nie chcesz czystej i wielkiej miłości?

— Z tobą? Szymański, kompletnie cię poniosło?

— Ewciu, co ty. Jak życie?

— Lepiej niż wszystkim.

— Figurka u ciebie, mmm…

— Samodzielnie byś taką chciał?

— Chciałbym.

— Przyjdź, ubiorę cię — będziesz wyglądał nie gorzej.

— Och, zła jesteś, Kowalska. A może ja cię kocham.

— Idź precz, nieczyste, babcia poświęciła mi osikowy krzyż — i od takich jak ty, i od nocnych koszmarów.

— No co ty…

— A właśnie iż tak. Na wszelki wypadek.

Szli wieczorną ulicą, przekomarzając się żartobliwie. Młodzi. Wolni. Niezniszczalni.

— Słuchaj, może w poniedziałek wpadniemy do szkoły? — zaproponował Szymański.

— Oszalałeś? Po prostu?

— Wyobraź sobie, jak Zofia Piotrówna się udusi, gdy się dowie, iż sama się dostałaś. Na studia.

Ewa uśmiechnęła się lekko.

— Mnie to wisi. A ty co?

— Będę się lenił przez lato, a potem — wojsko. Będziesz na mnie czekać?

— Jasne. Usiądę na ławce, w chuście, będę ci skarpetę dziergać. Stumetrową.

— Idź już…

— No.

— Ooo, patrz, toż to Małgośka! Poszła do zawodówki?

— Ano. Każdemu wedle potrzeb. Dobrze, Michał, idę. Tam moje dziewczyny. A ty z Małgośką coś kręcisz?

— Nie, no… tak, gadamy sobie.

— Ona jest dobra. Ona poczeka. A ja — nie.

— Czyli u ciebie w ogóle nie ma szans?

— Nie. — Powiedziała jasno. I odeszła.

Studia przychodziły Ewie łatwo. Nie dlatego, iż były proste — po prostu nie narzekała.

— Jak ty wszystko ogarniasz? — pytała współlokatorka.

— Co?

— No, i do kina, i na dyskoteki, i studia u ciebie…

— Nie wiem — wzruszyła ramionami Ewa. — Po prostu żyję. Nie jęczę. Z chłopakami staram się nie wiązać. Studia to moja przyszłość. A imprezy? Kiedy, jeżeli nie teraz?

— A ja chcę wyjść za mąż. Za bogatego.

— A ja — nie.

Z Darkiem Ewa poznała się na dyskotece. Był zbyt natrętny — uciekła. Ale następnego dnia przyszedł do akademika. Z kwiatami, z czekoladkami. Zamknęła mu drzwi przed nosem. On wrócił z kinem i kwiatami. Ona znów go olała.

Dziewczyna już nerwowo drgała okiem od jego uwagi. Nienawidziła go niemal. A tu jeszcze Szymański listy z wojska przysyła. Tęskni. Ale nie za służbą, a za uczuciami pisuje.

A ona go zna, tego Szymańskiego — jak do czternastki w brązowych rajstopach pod dresem biegał… Jak babcia go do znachorki ciągała — na nocne moczenie.

Darek jeździł na motocyklu, czatował na nią jak w filmie. A potem… potem upadł. Na jej oczach. I ona, bez zastanowienia, rzuciła się ku niemu. Nie dlatego, iż Darek. Bo człowiek.

I jakoś… zgodziła się na randkę.

Pół roku się spotykali. Nie motyle. Nie miłość. Ale jakoś… razem. Stał się bliski.

Potem list od Szymańskiego: pretensje, oskarżenia, brudne słowa. Ktoś doniósł. A ona i tak się nie kryła.

Z Darkiem było prościej. Był blisko. Pewny. Z nim można było marzyć. O ślubie. O przyszłości.

— Masz fart, Ewka — powiedziała współlokatorka.

— W czym?

— Z Darkiem. Wiesz, kim on jest?

— Co?

— Tata to gruba ryba. Motocykl mu kupił. Teraz — samochód. Jedynak. Bogaci. Starsza data.

— I?

— Mówią… iż już ma narzeczoną. Lilę. Ojcowie chcą interesy powiązać.

Wieczorem Ewa spytała Darka. Zaniemówił.

— To wszystko ojciec. Ja nie chcę. Lila mi niepotrzebna. Mam ciebie. Uciekniemy.

— Na weekend pojadę do rodziców.

— Dobrze… — i wydało jej się, iż odetchnął z ulgą.

Gdy wróciła — coś było nie tak. Dziewczyny patrzyły dziwnie. Chłopaki — z uśmieszkami.

— Co się dzieje?

— Usiądź… Ew… Darek…

— Co?

— Ożenił się.

Żadnego drżenia. Żadnej łzy. W środku — zawaliło się. Ale na zewnątrz — kamień.

— Tylko tyle?

— Taka jesteś spokojna…

— A jaka mam być? Wiedziałam. Wyjechałam, żeby przemyśleć. A on — wziął ślub. Pozwoliłam. Wszystko logiczne.

Pozłaziła się do współlokatorki:

— Nie wymawiaj jego imienia. Nigdy. Dla mnie go nie ma.

Po studiach Ewa nie wróciła do domu. Pojechała — do szpitala.

Urodził się Jaś. Krzepki. Z wolą życia.

— Ewuniu… ty… ojcu powiesz?

— Mamo, nigdy. I nie pytaj.

— Dobrze, tylko… Miałam nadzieję, iż nie powtórzysz mojej drogi.

— Nie powtórzę. Ty wyszłaś za ojca. Ja — nie.

— U nas zostaniesz?

Ewa zobaczyła: matka się boi. OjczJaś rośnie silny, a Ewa wie, iż jej walka dopiero się zaczyna.

Idź do oryginalnego materiału