„To nie jego dziecko!” — wrzeszczała teściowa. A potem wrócił z pierścionkiem w dłoni… Za późno.
Nigdy nie zapomnę tamtego wieczoru. Wszystko we mnie drży, gdy o nim myślę. Przygotowywałam się do niego jak do święta: świece, lekka sałatka, jego ulubione pieczone łososie, białe wino. I najważniejsze — nowina. Najważniejsza nowina w moim życiu.
Miałam wtedy zaledwie dziewiętnaście lat. Mieszkałam w Gdańsku, wynajmowałam z Markiem skromne mieszkankie na obrzeżach. Byliśmy razem prawie rok. Zasypywał mnie kwiatami, nazywał „moim szczęściem”, obiecywał, iż będzie przy mnie zawsze. Wierzyłam mu. Snuliśmy plany — te naiwne, młodzieńcze, kiedy wydaje się, iż miłość to wszystko, czego potrzeba.
I wtedy powiedziałam:
— Marek, zostaniesz niedługo tatą…
Najpierw zastygł. Potem jego twarz wykrzywiła się.
— Co? Co powiedziałaś?
— Jestem w ciąży — powtórzyłam z drżeniem w głosie, wciąż licząc na euforia w jego oczach.
Lecz w odpowiedzi usłyszałam krzyk. Ostry, pełen złości.
— To nie moje dziecko! Oszalałaś? Nie jestem na to gotowy. Wynoś się z tą ciążą!
Trzasnął drzwiami. I zniknął.
Dzwoniłam — nie odbierał. Potem mój numer trafił na czarną listę. Byłam wykończona fizycznie, psychicznie, przerażona. Ale najbardziej bolało. Bo człowiek, z którym marzyłam o przyszłości, w jednej chwili stał się obcy.
Postanowiłam spróbować dotrzeć do jego matki. Anna Nowak przywitała mnie w drzwiach swojego mieszkania w Sopocie. choćby nie wpuściła mnie do środka — stała w szlafroku, ze skrzyżowanymi rękami, z gniewem w oczach.
— Wynoś się — powiedziała. — Nie waż się bawić w moją rodzinę. To dziecko nie jest od Marka! Szukasz tylko kogoś, kto się tobą zaopiekuje. Mój syn ma inne plany, nie musi płacić za twoje błędy!
Stałam w klatce schodowej i czułam, jak serce rozpada się na kawałki. Żadnego wsparcia, żadnej wiary, żadnej ludzkiej życzliwości. Tylko pogarda.
Ale choćby wtedy nie przyszło mi do głowy, żeby pozbyć się dziecka. Był już we mnie. Był mój. Czysty, niewinny. Dlaczego miał płacić za tchórzostwo dorosłych?
Minęły trzy lata. Urodziłam. Syna nazwałam Kacperek. I każdego ranka, gdy otwiera oczy, patrzy na mnie z uśmiechem, dziękuję losowi, iż się nie załamałam. Tak, było ciężko. Pracowałam nocami, dorabiałam zdalnie, prałam manualnie, żywiłam się makaronem. Ale Kacper to moje słońce. Moje wszystko.
A kilka dni temu… zadzwonił dzwonek do drzwi. Na progu stał Marek. Ten sam. Z innym spojrzeniem, postarzały, wychudzony.
— Możemy porozmawiać? — zapytał cicho.
Opowiedział, iż miał straszny wypadek. Uratowali go, wyciągnęli, ale… teraz jest bezpłodny. Lekarze powiedzieli — dzieci już nie będzie. Narzeczona odeszła, nie wytrzymała. Wtedy przypomniał sobie o mnie. O synu. O tym, jak „zmarnował swoją szansę”.
— Chcę być blisko — powiedział. — Ożenić się. Zająć wami. Wychowywać Kacpra. Naprawić wszystko.
Patrzyłam na niego i tak jakbym słyszała w głowie dźwięk tych drzwi, które kiedyś zatrzasnął za sobą. Widziałam jego twarz — tamtą, z wieczoru, gdy mnie zdradził. Przypomniałam sobie, jak trzymałam brzuch nocą i modliłam się, by dziecko urodziło się zdrowe. Jak płakałam w ciszy, gdy Kacper pierwszy raz powiedział „mama”. I po prostu… zamknęłam przed nim drzwi. W milczeniu. Bez krzyku. Bez wyrzutów. Bo wszystko zostało powiedziane dawno temu.
Nie odbieram już jego telefonów.
Może ktoś powie — trzeba wybaczać. Dać szansę. Ale ja mam syna. I zasługuje na ojca, który pokochał go od pierwszego oddechu. A nie przyszedł, gdy inne opcje się skończyły.
A ty co myślisz — czy postąpiłam słusznie, nie wpuszczając go z powrotem do naszego życia?