To na pewno nie był przypadek
Kasia szła na dyskotekę, jakby fruwała.
Krótka jeansowa spódnica, obcisłe getry w metalicznym kolorze, śnieżnobiałe adidasy, top z wizerunkiem modelki i wysoki kucyk ściągnięty grubą gumką. Usta – różowa szminka, oczy – w kolorowych cieniach. Prawdziwa gwiazda.
Wszyscy mówili, iż Kasieńka to cudo. Ona sama też o tym wiedziała. Duma osiedla. Dostała się na uniwersytet w Warszawie – sama. Bez znajomości, bez pomocy.
Co tam gderała pani Zofia?
— Tobie, Nowak, do studiów jak pies na rower! Technikum maksimum, i to tylko jeżeli ojczym się postara. A tak – zmiatać podwórka będziesz.
A no tak, ojczym. Prawdziwy ojciec dawno zniknął z horyzontu. A ojczym… raczej nie będzie się starał dla „takiej nieudacznicy”.
Pani Zofia czekała, aż dziewczyna się rozpłacze. Ale Kasia wstała, spojrzała jej prosto w oczy i spokojnie, wręcz wyzywajączo, rzuciła:
— Zobaczymy, kto kim będzie.
Zofia zmrużyła oczy i obiecała jej słodką zemstę na egzaminie. Ale Kasia zdała. I dostała się. Sama. Bez „wparcia z góry”. Ot, tak.
— Dziewczyno, nie chcesz czystej i wielkiej miłości?
— Z tobą? Kowalski, ty już zupełnie rozumu straciłeś?
— Kasieńka, no co ty. Jak życie?
— Lepiej niż wszyscy.
— Figurka masz, mm…
— Chcesz taką dla siebie?
— Chcę.
— Przyjdź, ubiorę cię – będziesz wyglądać nie gorzej.
— Oj, zła jesteś, Nowak. A ja może cię kocham.
— Wynocha, zło, babcia mi krzyżyk osikowy poświęciła – i od takich jak ty, i od nocnych koszmarów.
— No co ty…
— A tak. Na wszelki wypadek.
Szli wieczorną ulicą, przekomarzając się żartobliwie. Młodzi. Wolni. Niezniszczalni.
— Słuchaj, może w poniedziałek wpadniemy do szkoły? – zaproponował Kowalski.
— Oszalałeś? Po co?
— Wyobraź sobie, jak pani Zofia się udusi, gdy się dowie, iż sama się dostałaś. Na studia.
Kasia uśmiechnęła się pod nosem.
— Mam to gdzieś. A ty co?
— Obijam się latem, a potem – wojsko. Będziesz na mnie czekać?
— Jasne. Usiądę na ławce, w chuście, skarpetkę ci dziergać. Sto metrów.
— No idź se…
— No.
— Ooo, patrz, toż to Marysia! Ona do zawodówki poszła?
— No. Każdemu swoje. Dobrze, Misiek, idę. Tam moje dziewczyny. A ty z Marysią coś kręcisz?
— Nie, no… tak tylko, gadamy.
— Ona jest dobra. Ona poczeka. Ja – nie.
— To znaczy – zupełnie nie ma opcji?
— Nie. – Powiedziała stanowczo. I odeszła.
Nauka przychodziła Kasi łatwo. Nie dlatego, iż była prosta – po prostu nie narzekała.
— Jak ty to wszystko ogarniasz? – pytała sąsiadka.
— Co?
— No i do kina, i na dyskoteki, i studia…
— Nie wiem – wzruszyła ramionami Kasia. – Po prostu żyję. Nie jęczę. Z chłopakami się nie wiążę. Studia – moja przyszłość. A imprezy? Kiedy, jak nie teraz?
— A ja za mąż chcę. Za bogatego.
— A ja – nie.
Z Tomkiem Kasia poznała się na dyskotece. Był zbyt natrętny – uciekła. Ale następnego dnia przyszedł do akademika. Z kwiatami, z czekoladkami. Zamknęła drzwi przed jego nosem. On – z kinem i kwiatami. Ona – znowu obok.
Dziewczyna już nerwowo drgała okiem od jego uwagi. Nienawidziła go niemal. A tu jeszcze Kowalski listy z wojska wysyła. Tęskni. Ale nie pisze o służbie, tylko o uczuciach.
A ona zna tego Kowalskiego – jak do czternastki w brązowych rajstopach pod dresem biegał… Jak babcia go do znachorki woziła – od moczenia się leczyć.
Tomek jeździł na motorze, czatował na nią jak w filmie. A potem… potem się przewrócił. Na jej oczach. I ona, bez wahania, rzuciła się do niego. Nie dlatego iż Tomek. Dlatego iż człowiek.
I jakoś… zgodziła się na randkę.
Pół roku się spotykali. Nie motyle. Nie miłość. Ale jakoś… razem. Stał się bliski.
Potem list od Kowalskiego: pretensje, oskarżenia, brzydkie słowa. Ktoś mu nagadał. A ona i tak się nie kryła.
Z Tomkiem było prościej. Był blisko. Pewny. Z nim można było marzyć. O ślubie. O przyszłości.
— Masz szczęście, Kasieńka – powiedziała sąsiadka.
— W czym?
— Z Tomkiem. Nie wiesz, kim on jest?
— Co masz na myśli?
— Tata u niego – wielka figura. Motor mu kupił. Teraz – samochód. Jedynak. Bogaci. W wieku.
— I?
— Mówią… iż już ma narzeczoną. Lilę. Ojcowie chcą biznes połączyć.
Wieczorem Kasia zapytała Tomka. Zaniepokoił się.
— To wszystko ojciec. Ja nie chcę. Lila mi niepotrzebna. Mam ciebie. Uciekniemy.
— Na weekend pojadę do rodziców.
— Dobrze… – i wydało jej się, iż odetchnął z ulgą.
Gdy wróciła – coś było nie tak. Dziewczyny patrzyły dziwnie. Chłopaki – z uśmieszkiem.
— Co się dzieje?
— Usiądź… Kas… Tomek… On…
— Co?
— Ożenił się.
Żadnego drżenia. Żadnej łzy. W środku – zawaliło się. Ale na zewnątrz – kamień.
— Tylko tyle?
— Taka jesteś spokojna…
— A jaka mam być? Wiedziałam. Wyjechałam, żeby zrozumieć. A on – ożenił się. Pozwoliłam. Wszystko logiczne.
Pochyliła się do sąsiadki:
— Nie wymawiaj jego imienia. Nigdy. Dla mnie go nie ma.
Po studiach Kasia nie wróciła do domu. Pojechała – do szpitala.
Urodził się Jaś. Silny. Z chwytem na życie.
— Kasieńko… ty… ojcu powiesz?
— Mamo, nigdy. I nie pytaj.
— Dobrze, tylko… Miałam nadzieję, iż nie powtórzysz mojego losu.
— I nie powtórzę. Ty wyszłaś za ojca. Ja – nie.
— Z nami zamieszkasz?
Kasia zobaczyła: matka się boi. Ojczym – nie cieszy.
— Rozumiem. choćby ze szpitala nie zabierzecie?
— Co ty, Kasieńko… oczywiście zabierzemyKasia wzięła głęboki oddech i spojrzała na Jasia, wiedząc, iż to właśnie on będzie teraz jej całym światem.