„To już przesada!” – Kinga postanowiła nie przyjmować gości, którzy zamienili jej mieszkanie w darmowy pensjonat.
Czasem życie serwuje nam takie sytuacje, iż można by pomyśleć, iż to scenariusz z komedii – tyle iż śmiesznej tylko dla widzów. Dla głównego bohatera to nie żart, ale ciężki sprawdzian charakteru. Taką właśnie historię opowiedziała mi niedawno sąsiadka z klatki – Kinga, drobna, spokojna kobieta około trzydziestu pięciu lat. Z wyglądu – wzór elegancji, ale, jak się okazało, choćby tacy ludzie mają swoje granice cierpliwości.
Kiedyś mieszkała w Katowicach, pracowała w miejskiej bibliotece i obracała się w kręgu znajomych – różnorodnych, ale raczej sympatycznych. Jednym z nich był Kuba, dusza towarzystwa i wieczny flirtowicz, z którym czasem widywała się na kawie. Nie byli przyjaciółmi, po prostu luźne relacje. Później Kinga przeprowadziła się do Warszawy, znalazła nową pracę, urządziła przytulne mieszkanie na Mokotowie i niemal zapomniała o dawnych „znajomych” z przeszłości.
Aż pewnego dnia… Kuba znów się pojawił.
Minęło kilka lat, zdążył się ożenić, rozwieść, a potem ponownie wziąć ślub. Przypadkowo spotkali się na urlopie w Sopocie. Jak się okazało, Kuba był tam nie z nową żoną, lecz… sam. Kinga nie pytała dlaczego – nie było to dla niej istotne. Mężczyzna jednak nie ustawał w dociekaniach: jak życie, gdzie teraz mieszka, jakie plany. Odpowiadała grzecznie, ale bez zaangażowania.
Tydzień później zadzwonił:
– Słuchaj, jesteśmy z Olą (tak miała na imię jego pierwsza żona) w Warszawie. Przyjechaliśmy na kilka dni, możemy się u ciebie zatrzymać?
Kinga oniemiała. Nie zdążyła choćby grzecznie odmówić – po trzech godzinach stali pod jej drzwiami z walizkami. „No dobrze – pomyślała. – Jeden, dwa dni, jakoś przetrwam.” Ale jeden dzień zamienił się w pięć… a potem w nieokreślony czas.
Kuba i Ola czuli się jak u siebie. Chodzili po mieszkaniu w bieliźnie, domagali się kolacji, urządzali wieczorne imprezki, pili wino z jej kieliszków, nie sprzątali po sobie, a choćby zaprosili jakichś przyjaciół – „tylko na chwilę, pogadać”.
– A możemy zostać jeszcze jeden dzień? Tak tu u ciebie przytulnie! – paplała Ola, smarując kanapki z jej lodówki.
Kinga znosiła to, zaciskając zęby, aż wreszcie piątego dnia wyrzuciła ich za drzwi. Powiedziała, iż jest chora, i wymówiła się pilnymi sprawami. Po ich wyjściu wyszorowała mieszkanie do czysta i postanowiła: nigdy więcej.
Minął miesiąc. Kinga ledwo odzyskała równowagę, gdy znów zadzwonił Kuba.
– Cześć! Jesteśmy z nową żoną, Basią, w stolicy na tydzień. Co u ciebie? Liczymy, iż nas przyjmiesz?
W Kingi wszystko zawrzało. choćby się wyprostowała na krześle.
„To już nie bezczelność. To inwazja” – przemknęło jej przez myśl.
Odpowiedziała spokojnie, ale stanowczo:
– Słuchajcie, szanuję was, ale moje mieszkanie to nie hotel. Nie mam ani siły, ani ochoty znów się w to pakować. jeżeli jesteście w Warszawie, są hotele, hostele, wynajem. Liczę na zrozumienie.
Kuba zamilkł, po czym się rozłączył. Żadnego „dziękuję”, żadnych przeprosin – cisza.
Później Kinga zwierzyła mi się:
– Dawniej myślałam, iż bycie miłą oznacza cierpliwe znoszenie wszystkiego. Teraz wiem: trzeba najpierw szanować siebie. jeżeli nie chcę kogoś przyjąć, to nie czyni mnie złą. To znaczy, iż jestem dorosła.
A wy jak uważacie? Kinga postąpiła słusznie? A może powinna była okazać współczucie i wpuścić „znajomych” jeszcze raz? Gdzie jest granica między gościnnością a zwykłym wykorzystywaniem?