„To już przesada!” — Karolina postanowiła nie przyjmować gości, którzy zamienili jej mieszkanie w darmowy hotelik
Życie czasem serwuje takie historie, iż aż trudno uwierzyć — jakby ktoś pisał scenariusz do sitcomu, tylko iż śmieszne jest to tylko dla widzów, a nie dla głównego bohatera. O właśnie takiej przygodzie opowiedziała mi ostatnio sąsiadka z klatki — Karolina, drobna, spokojna kobieta około trzydziestki. Z wyglądu — wzór inteligencji, ale jak się okazało, choćby tacy ludzie mają swoje granice cierpliwości.
Kiedyś mieszkała we Wrocławiu, pracowała w miejskiej bibliotece i obracała się wśród przypadkowych znajomych — różnorodna, ale raczej sympatyczna gromadka. Między nimi był Tomek, wieczny dowcipniś i amator flirtu, z którym spotykali się czasem na herbacie. Nie byli przyjaciółmi, po prostu mijali się w życiu. Później Karolina przeprowadziła się do Warszawy, znalazła pracę i urządziła przytulne mieszkanko na Mokotowie. Dawni „znajomi” powoli odchodzili w zapomnienie.
Ale pewnego dnia… Tomek wrócił jak bumerang.
Minęło kilka lat — zdążył się ożenić, rozwieść, a potem znów wejść w związek. Spotkali się przypadkiem na urlopie w Sopocie. Tomek, jak się okazało, był tam sam, bez nowej żony. Karolina nie pytała szczegółów — nie było jej to do śmiechu. Mężczyzna próbował ją rozgadać: jak życie, gdzie mieszkasz, co plany. Karolina odpowiadała grzecznie, ale bez entuzjazmu.
Po tygodniu zadzwonił:
— Słuchaj, my z Olą (tak nazywała się jego pierwsza żona) będziemy w Warszawie. Przyjechaliśmy na kilka dni, możemy się u ciebie zatrzymać?
Karolina oniemiała. Nie zdążyła choćby grzecznie odmówić — trzy godziny później stali z walizkami pod jej drzwiami. „No dobrze, pomyślała. Jeden, dwa dni, jakoś przetrwam.” Ale dwa dni zamieniły się w pięć… a potem w „jeszcze tylko chwilę”.
Tomek i Ola czuli się jak u siebie. Chodzili po mieszkaniu w bieliźnie, oczekiwali kolacji, urządzali wieczorne imprezki, pili wino z jej kieliszków, nie sprzątali, a choćby zaprosili jakichś znajomych na „chwilowe pogaduchy”.
— Możemy jeszcze zostać dzień albo dwa? Tak tu przytulnie! — gadała Ola, smarując kanapki z jej lodówki.
Karolina zaciskała zęby i dopiero piątego dnia pokazała im drzwi. Powiedziała, iż jest chora, i wymówiła się pilnymi sprawami. Po ich wyjściu wyszorowała mieszkanie i postanowiła: nigdy więcej.
Minął miesiąc. Karolina ledwo wróciła do równowagi, gdy telefon odezwał się ponownie.
— Cześć! Ja i moja nowa żona, Kasia, będziemy w Warszawie na tydzień. Jak tam? Mamy nadzieję, iż będziemy mogli u ciebie zostać?
W Karolinie coś eksplodowało. Wyprostowała się na krześle.
„To już nie jest bezczelność. To inwazja,” — przemknęło jej przez myśl.
Karolina powiedziała spokojnie, ale stanowczo:
— Słuchajcie, szanuję was, ale moje mieszkanie to nie hotel. Nie mam już siły ani ochoty na powtórkę. W Warszawie są hotele, hostele, wynajem. Liczę na zrozumienie.
Tomek zamilkł, po czym się rozłączył. Żadnego dziękuję, żadnych przeprosin — cisza.
Później Karolina zwierzyła mi się:
— Może kiedyś nie umiałam mówić ‚nie’. Myślałam, iż bycie miłą to znaczy cierpieć w milczeniu. Ale teraz rozumiem: najpierw trzeba szanować siebie. jeżeli nie chce kogoś przyjmować, to nie znaczy, iż jestem zła. Znaczy, iż jestem dorosła.
Jak uważacie? Karolina postąpiła słusznie? Czy jednak powinna była okazać współczucie i wpuścić „znajomych” jeszcze raz? Gdzie leży granica między gościnnością a zwykłym chamstwem?