To było w dniu ślubu Gustawy, pocztarki. Och, jaki to był ślub Nie ślub, a gorzka jutrzenka. Cała wioska zebrała się przed gminnym domem nie po to, by się cieszyć, ale by osądzić. Stała tam nasza Gustawa, smukła niczym wiosenna trawa, w prostym białym sukni przyciętym własnoręcznie. Twarz blada, oczy ogromne, przerażone, ale dumnie spoglądające. Obok niej stał jej przyszły mąż, Stefan. Stefana w okolicy znali pod przydomkiem Katorżnik. Wrócił rok temu z nieco odległych grobli, po czym nikt nie potrafił dokładnie określić, za co był w więzieniu, ale plotki szeleściły głośniej niż koguty o świcie. Był wysoki, ponury, małomówny, ze skalą rozciągniętą wzdłuż jednej policzki. Mężczyźni przywitali go z zaciśniętymi zębami, kobiety chowały dzieci przed nim, a psy przy jego widoku zwijały ogony. Zamieszkał na skraju w starej, zrujnowanej chatce i żył w biedzie, przyjmując najcięższe roboty, których nikt nie chciał podjąć.
I tak właśnie ten człowiek miał poślubić naszą cichą Gustawę, sierotę wychowaną przez ciotkę Halinę. Gdy przewodnicząca wypełniła protokół i rzekła: Możecie pogratulować młodej parze, w tłumie nie poruszyło się nic. Zapanowała grobowa cisza, słychać było krakanie wrony na topoli. W tej ciszy wyszedł kuzyn Gustawy, Paweł. Po śmierci rodziców traktował ją jak swoją młodszą siostrę. Spojrzał na nią lodowatym wzrokiem i, głośno, tak by wszyscy usłyszeli, wykrzyczał:
Nie jesteś już moją siostrą! Od dziś nie mam siostry! Zmarszczyłaś mój ród, niech twoje stopy nie postaną wchodzić w mój dom!
Wysypał ślinę pod stopami Stefana i przetarł się przez tłum niczym lód rozrywający lodowiec. Za nim podążyła również ciotka, marszcząc wargi. Gustawa stała niewzruszona, po jednej policzce powoli ściekł jedyny łezka. Nie otrząsnęła jej. Stefan spojrzał na Pawła wilczym wzrokiem, zęby zaciskając w pięść. Myślałam, iż zaraz go rozbije. ale zamiast tego spojrzał na Gustawę, delikatnie, jakby bał się ją zniszczyć, wziął ją za rękę i cicho rzekł:
Idźmy do domu, Gustawo.
I poszli. We dwoje, przeciwko całej wiosce. On wysoki i ponury, ona krucha w białej sukni. Za ich plecami szumiały podłe szepty i spojrzenia pełne pogardy. Serce mnie wtedy kurczyło się tak, iż trudno było oddychać. Patrzyłam na nich, młodą parę i myślałam: Boże, ile sił będzie im potrzebnych, by przetrwać przeciw wszystkim.
Wszystko zaczęło się od drobnych spraw. Gustawa roznosiła pocztę, cicha, niepozorna dziewczyna, zamknięta w sobie. Pewnej jesiennej, mokrej nocy, przydrożną drogą zaatakował ją watażek dzikich psów. Krzyknęła, upuściła ciężką torbę, listy rozlały się po błocie. Nagle, jakby znikąd, pojawił się Stefan. Nie krzyczał, nie machał kijem. Po prostu podszedł do przywódcy, wielkiego, kudłatego psa, i cicho rzekł coś, co usłyszał tylko on. Pies, uwierzcie mi, złasił ogon i cofnął się, a za nim podążyła cała wata.
Stefan po cichu podniósł zmokłe koperty, otrzepał je, jak potrafił, i podał Gustawie. Ona podniosła oczy pełne łez i wyszeptała: Dziękuję. On jedynie mruknął, odwrócił się i odszedł swoją drogą. Od tego dnia patrzyła na niego inaczej. Nie ze strachu, jak wszyscy, ale z ciekawością. Zauważyła, co inni nie chcieli dostrzegać: jak naprawił połamany płot starej babci Marii, której syn zginął w mieście, bez słowa prośby. Jak wyciągnął z rzeki zagubionego cielęcia. Jak uratował zamarzniętego kotka i przytulił go do siebie.
Robił to w ukryciu, jakby wstydził się własnej dobroci. Gustawa widziała. Jej ciche, samotne serce zbliżyło się do jego równie poranionej duszy. Spotykali się przy dalekim źródle, gdy zapadał zmrok. On milczał, ona opowiadała o codziennych drobnostkach. Jego surowa twarz rozgrzewała się od jej słów. Pewnego dnia podarował jej kwiat dziką orchideę z bagna, gdzie choćby odważny nie zapuszczał się. Wtedy uświadomiła sobie, iż już nie jest sama.
Kiedy oznajmiła rodzinie, iż zamierza poślubić Stefana, wybuchły krzyki. Ciotka Halina w łzach, brat Paweł groził, iż go okaleczy. Ona stała niewzruszona, jak zardzewiały żołnierzyk. Jest dobry powtarzała. Po prostu go nie znacie.
Tak zaczęło się ich życie. Trudne, w skromnych kątach. Nikt nie chciał z nim współpracować, nie brali go do stałej pracy. Żyli z doraźnych zajęć. Gustawa dostawała drobne grosze z poczty. Mimo to w ich starej chacie zawsze panował porządek i niespodziewany przytulny klimat. Stefan zrobił jej półki na książki, naprawił werandę, postawił mały ogródek przy oknie. Wieczorami, po ciężkim dniu, siadał na ławce, a ona cicho stawiała przed nim miskę gorącej zupy. W tym milczeniu było więcej miłości i zrozumienia niż w najgorętszych słowach.
Wioska ich nie przyjmowała. W sklepie Gustawie przypadkowo przycięto wagę, a chleb sprzedawano czerstwy. Dzieci kamieniami miotały w ich okna. Paweł, widząc ich razem, odwracał się na bok. Minął rok, potem kolejny, aż nadszedł pożar.
Noc była ciemna i wietrzna. Pospala się stodoła Pawła, a podmuch ognia przeniósł się na ich dom. Zajaśniało niczym zapłonęła szpilka. Cała wioska zebrała się z wiadrami i łopatami. Ludzie biegli, krzyczeli, ale kilka pomogli. Płomienie ryczały, sięgając nieba. Wtedy żona Pawła, z płaczącym dzieckiem w ramionach, krzyknęła nie własnym głosem:
Jasiu! Dziewczynka w domu! Śpi w swoim pokoju!
Paweł rzucił się do drzwi, ale z poddasza wystrzeliły języki ognia. Mężczyźni go powstrzymywali: Spłoniesz, głupcze!. On walczył, warknęł od rozpaczy i strachu.
W tym momencie, gdy wszyscy zamarli, patrząc, jak ogień pożera dom wraz z małą dziewczynką, przed tłumem wyłonił się Stefan. Przebiegł ostatni z pośród ratowników, twarz jego przytłumiona dymem. Spojrzał na dom, zatrzymał wzrok na szalejącym ojcu, po czym bez słowa polał się wodą z beczki i rzucił się w sam środek płomieni.
Ludzie zamarli w szoku. Minęła, jakby wieczność, chwila rozładowania się belek, grzmotyczny upadek dachu. Nikt nie wierzył, iż ujrzy wyjście. Żona Pawła upadła na kolana w proszku drogowym. Z dymu i ognia wyłoniła się czarna, chwiejąca się postać to był Stefan. Włosy spłonęły, ubranie dymiło. Trzymał w ramionach dziewczynkę owiniętą w mokry koc. Zrobił kilka kroków i padł na ziemię, przekazując dziecko przybiegającym kobietom.
Dziewczynka przeżyła, choć wciągnęła dymu. Stefan Jego ciało było przerażające: ręce i plecy spalone. Pobiegłam do niego, udzieliłam pierwszej pomocy, a on w szaleństwie wymamrotał jedno imię:
Gustawa Gustawa
Kiedy odzyskał przytomność w moim punkcie medycznym, pierwszym, co zobaczył, był Paweł, klęczący przed nim na kolanach. Nie żartuję, na kolanach. Paweł milczał, ramiona drżały, po nieogolonych policzkach spływały męskie, skąpe łzy. Położył rękę na ramieniu Stefana i przycisnął czoło do niej. Ten bezgłosny hołd mówił więcej niż tysiąc przeprosin.
Od tego pożaru, jakby rozpadła się tama, najpierw cienkim strumieniem, potem potokiem, do Stefana i Gustawy napływała ludzką ciepłość. Leczył się długo, blizny pozostały, ale były już inne. Wieś patrzyła na nich nie ze strachu, ale z szacunkiem. To już nie były znamiona katorżnika, ale odznaki odwagi.
Mężczyźni naprawili im chatę. Paweł, brat Gustawy, stał się bliższy Stefanowi niż własny krewny. Zawsze gotów pomóc przywerandę naprawić, siano przywieźć dla ich kozy. Jego żona, Helena, co chwilę przynosiła Gustawie śmietankę albo piekła ciasto. Wszyscy patrzyli na Stefana i Gustawę z taką winą-miłością, jakby chcieli zmyć starą krzywdę.
Rok po roku urodziła się im córka, Marysia. Biała jak śnieg, niebieskooka, przypominająca Gustawę. Po kilku latach przyszedł syn, Wiktor, prawie kopia Stefana, ale bez blizny na policzku. Mały, poważny, z podniesionymi brwiami.
Ten odnowiony dom wypełnił się dziecięcym śmiechem. I okazało się, iż ponury Stefan jest najczuwniejszym ojcem na świecie. Wielokrotnie widziałam, jak po powrocie z pracy, dłonie czarne od węgla, zmęczony, a dzieci rzucają się na niego, przytulają się do szyi. Chwyta ich delikatnie, podrzuca w górę, a ich radosny hałas wypełnia całą chatę. Wieczorami, gdy Gustawa kładzie najmłodszego, on siedzi przy starszej Marysi, wycinając z drewna zabawki: koniki, ptaszki, śmieszne ludziki. Jego szorstkie palce tworzą cuda, żywe jak prawdziwe.
Pamiętam, jak przyszedłam zmierzyć Gustawie ciśnienie. W ich podwórku stał obraz olejny. Stefan, wielki, potężny, siedząc na kolanach, naprawia maleńki rowerek Wiktora. Obok stoi Paweł, trzymając koło. A chłopcy, Wiktor i syn Pawła, rówieśnicy, bawią się w piaskownicy, budując coś razem. Wokół panowała spokojna cisza, przerywana jedynie stukotem młotka i brzęczeniem pszczół przy kwiatkach Gustawy.
Patrzę na nich, a własne oczy są mokre. Oto Paweł, który przeklnął siostrę i odrzucił dom, stoi ramię w ramię z jej mężemkatorżnikiem. Nie ma między nimi nikiej złości ani pamięci o przeszłości. Tylko spokój, męskie zajęcie i dzieci bawiące się razem, jakby nigdy nie było tej ściany strachu i osądu. Rozpuściła się niczym wiosenny śnieg pod słońcem.
Gustawa wyszła na werandę, przyniosła im dwóm zimny kefir w kubkach. Zobaczyła mnie, uśmiechnęła się swoją cichą, jasną twarzą. W tym uśmiechu, w spojrzeniach, które wymieniała najpierw z mężem, potem z bratem, a na koniec z bawiącymi się dziećmi, było tyle wycierpianego, prawdziwego szczęścia, iż moje serce zamarło. Nie pomyliła się. Poszła za swoją duszą, przeciwstawiając się całemu światu, i odnalazła wszystko.
Patrzę na ich uliczkę. Oto ich dom, cały w hortensjach i petuniach. Stefan, już z siwizną w włosach, ale wciąż silny, uczy Dorastającego Wiktora rąbania drewna. Marysia, już dziewczyna, pomaga Gustawie rozwieszać na sznurze pranie, które pachnie słońcem i wiatrem. Śmieją się własnym, żeńskim żartem














