Wczoraj teściowa zebrała całą rodzinę, aby ogłosić, kto co dostanie. Rozumiem, iż mogą mnie oceniać, ale serce mi się kraje za moim mężem. Jego matka, Jadwiga Stanisławówna, postanowiła zwołać wieczorne spotkanie. Zjawiły się wszystkie dzieci, wnuki, synowe. Wydawało się, iż będzie zwykła herbata, a tu niespodzianka. Chciała ogłosić… komu przypadnie coś po jej śmierci. Tak, dokładnie tak. Rozdała majątek za życia, żeby, jak powiedziała, „później nie było kłótni”. Ale po tej rozmowie pokój w rodzinie chyba zniknie na zawsze.
Gdy Jadwiga Stanisławówna oznajmiła: „Mieszkanie w centrum Warszawy dostanie młodszy – Rafał”, dłonie mojego męża, Wojciecha, drgnęły. A potem dodała: „Starszemu synowi, Wojciechowi, zostawiam letniskowy domek na wsi. Kinga (czyli ja) dostanie rodzinne biżuterie i babciną porcelanę. Reszta – jedni akcje, inni mikrofalówkę, jeszcze inni stary zegar po dziadku”. Wszyscy przy stole wymienili się spojrzeniami. Delikatnie mówiąc – byli w szoku. A ja poczułam, jak coś we mnie się ściska od tej niesprawiedliwości.
Gdy goście się rozchodzili, Wojciech, choć oszołomiony, podeszł do matki. Zapytał spokojnie, bez wyrzutu:
— Mamo, dlaczego podzieliłaś to właśnie tak? Nie sprzeczam się, to twoja decyzja. Ale można było inaczej. Wytłumacz mi – czemu?
I wtedy usłyszeliśmy jej odpowiedź. Okazało się, iż w młodości rodzice inwestowali głównie w Wojciecha. Wierzyli, iż zostanie dyplomatą, będzie żył za granicą. Dumne z niego, pomogli zorganizować wystawne wesele. I zajmowali się wnukiem, gdy byliśmy młodzi. Więc według niej, starszy syn już dostał swoją część troski i pomocy.
Ale Rafał, młodszy, był zawsze zaniedbywany. Raz praca, raz sprawy, raz starszy brat z problemami… Więc wyrósł na zagubioną duszę. Rzucił studia, nie zrobił kariery w sporcie, ożenił się z pierwszą lepszą. Teraz żyje z żoną i dzieckiem w kawalerce jej rodziców. On zajmuje się malcem, ona pracuje, zarabia więcej. Na własne mieszkanie nie mają szans, o kredycie choćby nie marzą. Jadwiga Stanisławówna powiedziała: „Jest słaby, bo wtedy go nie wsparliśmy. Chcę, żeby miał przynajmniej ten dach nad głową.”
Ale problem w tym, iż my z Wojciechem nie żerujemy na rodzicach. Wzięliśmy kredyt, kupiliśmy własne M, pracujemy. Sami się staraliśmy. Więc dlaczego teraz wychodzi na to, iż nas „nagradzają” za to?
Rozumiem, iż takie decyzje to prywatna sprawa. Ale boli. Do szpiku kości. Nie za siebie, za niego. Milczy, nie narzeka, ale widzę – jest zraniony. Nie wiem też, jak mamy teraz rozmawiać z Jadwigą Stanisławną. Po takiej „rozdzielni” choćby mi się z nią gadać nie chce. Bo kiedy rodziców już nie ma, zostaje tylko pamięć. A ta może być jasna… albo gorzka.