Życie potrafi zaskoczyć takimi zwrotami akcji, iż nie od razu wiadomo, gdzie kończy się codzienność, a zaczyna czarna komedia. Kto by pomyślał, iż po dwunastu latach mieszkania pod jednym dachem z teściową, gdy wszystko wydawało się ustalone jak w dobrym serialu, nasza rodzina stanie przed wyborem: płaćcie albo się wynoście.
Wtedy, dawno temu, po ślubie, pani Bronisława zaproponowała nam i mężowi przeprowadzkę do swojego przestronnego trzypokojowego mieszkania w centrum Warszawy, sama zaś z wdziękiem przeniosła się do mojej maleńkiej kawalerki na Białołęce. Byliśmy w siódmym niebie: mieszkać w śródmieściu, w normalnych warunkach, i to za zgodą teściowej? Marzenie każdej młodej pary!
Ślubne oszczędności wylądowały w remoncie: od podłóg po sufity odświeżyliśmy całe mieszkanie, wstawiliśmy nowoczesną kuchnię, wymieniliśmy kafle w łazience, a choćby zrobiliśmy lekką przemeblowankę. Bronisława wpadała w odwiedziny i aż się rozczulała: „Jak tu u was pięknie!”, „Jacy wy zaradni!”. W zamian, z wdzięczności, przejęliśmy wszystkie opłaty za jej nowe lokum. Wzdychała z ulgą, dziękowała i wspominała, iż choćby coś tam odkłada z emerytury. Przez te lata ani razu nie żałowaliśmy tej decyzji.
Urodził nam się syn, potem córka. Gdy rodzina się powiększyła, zapragnęliśmy własnego kąta. Zaczęliśmy odkładać na nowe mieszkanie – zakup czteropokojowego od razu był poza naszym zasięgiem. Teściowej nic nie mówiliśmy, licząc, iż gdy przyjdzie czas, dogadamy się polubownie.
Wszystko zmieniło się, gdy Bronisława odeszła na emeryturę. euforia z wolności gwałtownie przysłoniły narzekania: „Jak tu żyć za te grosze?”, „Emeryci w tym kraju to parias!”. Nie pozostawaliśmy obojętni: robiliśmy zakupy, kupowaliśmy leki, pomagaliśmy, gdzie się dało. Aż pewnego dnia, przy niedzielnej herbacie, rzuciła tekst, który odebrał mężowi mowę:
— Synku, skoro mieszkacie w moim mieszkaniu, to może zaczniecie płacić czynsz? Nie dużo, powiedzmy… dwa tysiące złotych miesięcznie.
Mąż zdrętwiał. Potrzebował chwili, by zrozumieć, iż to nie żart. W końcu odparł:
— Mamo, ty na serio? My płacimy twoje rachunki, wożymy zakupy, twoje życie kosztuje cię grosze. A ty nam o czynszu?
W odpowiedzi usłyszeliśmy ultimatum:
— No to się zamieniamy z powrotem! Chcę wrócić do swojego mieszkania!
Zrozumieliśmy: to szantaż. Prostacki, bezczelny i kompletnie niedzięczny. Ale mój mąż nie powiedział jej, iż od dawna mamy już zebrane na wkład własny. Wysłuchaliśmy jej w milczeniu, a wieczorem podjęliśmy decyzję: dość.
Po paru dniach przyszliśmy z ciastem – nie po to, by przepraszać, ale z nadzieją, iż może jednak się rozmyśli. Gdy tylko zaczęliśmy rozmowę o mieszkaniu, rzuciła:
— No i co, ustalone? Będziecie się tłoczyć u mnie?
To był ostatni dzwonek.
— Pani Bronisławo – powiedziałam spokojnie – tłoczyć się nigdzie nie będziemy. Odbiera pani swoje mieszkanie, a my… idziemy własną drogą.
— A skąd weźmiecie pieniądze?
Mąż przerwał:
— To już nie twój problem. Tylko pamiętaj, mamo, iż sama tego chciałaś. Marzyłaś o pustym trzypokojowcu? No to masz.
Wszystko potoczyło się szybko: znaleźliśmy nowe mieszkanie, wzięliśmy kredyt, dołożyliśmy oszczędności i moją kawalerkę, by raty nie zjadły nam pensji. Po trzech tygodniach pakowaliśmy walizki.
Teraz pani Bronisława znów mieszka w swoim odnowionym przez nas lokum, które uwielbiała… dopóki nie zrozumiała, iż ma je za darmo. Teraz narzeka przed sąsiadkami na „fuszerkę” i „niewdzięczne dzieci”, sama płaci rachunki, dźwiga siatki z Biedronki i w końcu poznała smak emerytury bez „łaskawych” dopłat.
My zaś żyjemy w nowym, czteropokojowym mieszkaniu. Ciasno, ale wolno. I w duszy, i na co dzień. Nie musimy się już tłumaczyć, bać się „urażonych uczuć” ani nowych wymyślonych zasad. Postawiliśmy kropkę, po której zaczęło się nowe.
Jak mówi stare przysłowie: jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Tyle iż teraz… to nie my mamy problem z bezsennością.