Dzisiaj znów przeglądałam zdjęcia z naszego ślubu i uśmiecham się pod nosem na wspomnienie tego, jak fotograf wymierzył sprawiedliwość mojej teściowej.
W moim życiu nauczyłam się jednego: wychodząc za mąż, nie bierzesz tylko mężczyzny – bierzesz także jego matkę. W moim przypadku oznaczało to wejście w rolę w wiecznej rywalizacji, na którą nigdy się nie pisałam.
Nazywam się Kasia, a mój mąż, Bartek, to najsłodszy człowiek pod słońcem. Cierpliwy, troskliwy i zupełnie ślepy na manipulacje swojej matki. Jego mama, Elżbieta, to osoba, którą niektórzy określiliby jako „wyrazistą”. Elegancka, wyrafinowana i – jak nam nieustannie przypomina – „była miss województwa”. Jej włosy? Zawsze idealnie ułożone. Makijaż? Nienaganny. Garderoba? Droga i dopracowana jak eksponaty w muzeum.
A jej znak rozpoznawczy na weselach? Białe suknie.
Tak. Białe. Całe, pudrowe, kości słoniowej lub śnieżnobiałe kreacje. Takie, które sprawiają, iż goście przecierają oczy, a panna młoda gotuje się w środku z wściekłości.
Starsza siostra Bartka, Agnieszka, wyszła za mąż trzy lata przed nami. Na jej ślubie Elżbieta pojawiła się w białej, sięgającej podłogi sukni z dekoltem odsłaniającym ramiona, ozdobionej perłami. Twierdziła, iż „nie miała pojęcia”, iż panna młoda założy coś podobnego.
„Ona ma koronkę, kochanie – mówiła, udając zaskoczenie. – To jest atłas. Zupełnie co innego.”
Agnieszka była wściekła. Ale Bartek, jak zwykle, machnął ręką: „Taka już nasza mama.”
Potem przyszło wesele kuzynki Bartka, Oli – i zgadnijcie co? Elżbieta zrobiła to znowu. Tym razem w białym kombinezonie z przezroczystym trenem. Ktoś choćby zapytał, czy odnawia przysięgę małżeńską.
Bartek w końcu postanowił z nią porozmawiać.
„Mamo, co ty wyprawiasz?” – zapytał.
Elżbieta się roześmiała. „Och, skarbie. To nie moja wina, iż biel mi pasuje. Mam może przyjść w czerni i udawać, iż idę na pogrzeb?”
Takie było jej rozumowanie.
Gdy więc Bartek i ja zaręczyliśmy się, wiedziałam, iż mam wybór: milczeć i liczyć, iż nagle odkryje w sobie samoświadomość… albo szykować się na wojnę.
Wybrałam to drugie.
Od początku Elżbieta uprzykrzała nam planowanie. Krytykowała salę („Zbyt wiejska”), catering („Czy oni serwują bezglutenowy kawior?”) i choćby mój długi welon.
„Masz tak słodką buzię, Kasia – powiedziała z uprzejmym uśmiechem. – Nie chcesz jej chyba zasłaniać tym całym materiałem?”
Ledwo się powstrzymałam.
Gdy wysyłaliśmy zaproszenia, dodałam grzeczną prośbę: „Prosimy gości o unikanie koloru białego, kości słoniowej i champagne.” Myślałam, iż to załatwi sprawę.
Nie załatwiło.
Dwa tygodnie przed ślubem dostałam od Elżbiety zdjęcie jej wymarzonej kreacji.
Była biała.
Nie tylko biała – lśniąca, zdobiona, z piórami u dołu. Podpisała:
„Czy to nie urocze? Myślałam, iż będzie pasować do waszego stylu!”
Patrzyłam na ekran. Ręce mi się trzęsły.
Bartek zobaczył moją minę i od razu spytał, co się stało. Gdy pokazałam mu zdjęcie, wreszcie zrozumiał.
„Znowu to robi – wyszeptałam. – Tym razem na moim weselu.”
Bartek, trzeba mu oddać, próbował. Powiedział Elżbiecie, iż to dla mnie ważne, iż to jasna granica.
Ale ona zagrała swoją ulubioną kartę.
„Och, nie wiedziałam, iż to ją tak zdenerwuje. Dlaczego wszystko musi być takie dramatyczne? Mam w ogóle nie przyjść?”
Wtedy zrozumiałam – logika nie zadziała. Granice też nie. Ale upokorzenie? To mogło zadziałać.
Wtedy wtajemniczyłam naszego fotografa, Tomka.
Tomek, polecony przez znajomych, słynął z naturalnego stylu i poczucia humoru. Gdy wyjaśniłam sytuację, choćby nie mrugnął.
„OnI nigdy więcej nie założyła białej sukni na żadne wesele, a w naszej rodzinnej galerii do dziś wisi zdjęcie, na którym jej biała kreacja delikatnie zlewa się z tłem, jak wspomnienie minionej epoki.