Teściowa prawie zniszczyła nasze małżeństwo przez obsesję na punkcie wnuków

newsempire24.com 3 dni temu

Teściowa prawie zrujnowała nasze małżeństwo przez swoją obsesję na punkcie wnuków

Wzięliśmy ślub z Martą bez zbędnego przepychu, skromnie i kameralnie, tak jak obo my marzyliśmy. Potem spędziliśmy krótki, ale uroczy miesiąc miodowy, a później wróciliśmy do codzienności pełnej miłości i nadziei na przyszłość. Pół roku cieszyliśmy się sobą, aż w naszą sielankę zaczęła się wkradać Danuta Bronisławówna – matka Marty.

Na początku jej wizyty były rzadkie, ledwo zauważalne. Przychodziła na chwilę, przynosiła coś smacznego, rozglądała się, jakby sprawdzała, czy wszystko u nas w porządku. Stopniowo jej obecność stawała się coraz bardziej natrętna. Zaczęła zostawać dłużej, pojawiać się niespodziewanie, czasem choćby bez uprzedzenia. Swoje wizyty tłumaczyła prosto: „Oboje pracujecie, chcę pomóc. Odetrę podłogę, ugotuję zupę – będzie wam lżej”. Teoretycznie troska, ale coś podpowiadało mi, iż to tylko pretekst.

Marta uspokajała mnie: „Mama niedługo się znudzi, to tylko przejściowe”. Wierzyłem, miałem nadzieję, ale było tylko gorzej. Teściowa zachowywała się, jakby to też był jej dom, rozporządzała naszymi rzeczami, krytykowała nasz tryb życia, aż w końcu zaczęła przychodzić bez pukania – z zapasowym kluczem, który rzekomo „na wszelki wypadek” dała jej Marta jeszcze przed ślubem.

Jedyną odskocznią były weekendy. Przynajmniej wiedziałem, iż spędzę sobotę i niedzielę z żoną bez nadzoru. Ale i to nie trwało długo. Danuta Bronisławówna zaczęła zjawiać się wczesnym rankiem, jakby specjalnie. Czasem zostawałem dłużej w pracy, żeby tylko nie wracać do domu, gdzie każdy dzień zamieniał się w egzamin. W weekendy jeździłem do rodziców albo do znajdych. Marta odmawiała, tłumacząc się obowiązkami. Wiedziałem, iż sprawa tkwi w matce.

Między mną a żoną zaczęła rosnąć niewidzialna ściana. Czulem się obco we własnym mieszkaniu, jakby życie we trójkę było normą. Kiedy spróbowałem porozmawiać z Martą, niby się zgodziła: „Tak, trzeba coś zrobić…”. Ale nic się nie zmieniało. Matka wciąż rządziła, a żona zdawała się gubić między dwoma światami – naszym a tym jej.

W pewnym momencie zacząłem myśleć o rozwodzie. Byliśmy jeszcze młodzi, można było zacząć od nowa, bez tego duszącego wtrącania. Ale bałem się choćby przed samym sobą to przyznać. Tliła się jeszcze nadzieja – może wszystko się ułoży?

Ostatnią kroplą była niedziela. Jeszcze było ciemno, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłem – Danuta Bronisławówna. Bez „dzień dobry”, bez wstępu – od razu zaczęła: „To nie jest małżeństwo! Prawie rok razem, a wciąż bez dzieci! Ja się dla was staram – sprzątam, gotuję, żebyście nie latały po znajomych, a ty, zięć, wciąż uciekasz, a córka się nudzi w domu. Może wreszcie dziecko sobie zrobicie?”.

Milczałem, zaciskając zęby. W końcu nie wytrzymałem:

— A jak niby mamy mieć dziecko, gdy pani ciągle tu jest? Mam się pani przyglądać? Dziękuję za troskę, ale dalej radzimy sobie sami.

— Bez mnie nic nie potraficie! — krzyczała. — Moje koleżanki już mają prawnuki, a ja wciąż czekam!

Marta próbowała się wtrącić, ale matka ostro ją uciszyła: „Ty jeszcze dorośnij, żeby mi się porównywać!”.

To był ostatni dzwonek. Wstałem, otworzyłem drzwi i spokojnie powiedziałem: „Proszę wyjść. Nie zniosę chamstwa we własnym domu”. Teściowa trzasnęła drzwiami, ale jeszcze długo krzyczała na klatce schodowej.

Później zadzwoniła do mojej matki – żeby poskarżyć się, oskarżyć, manipulować. Ku jej zdumieniu, stanęła po mojej stronie: „Nie każdemu dane być babcią na żądanie”.

Minął tydzień. Danuta Bronisławówna nie dzwoni, nie przychodzi. Marta przyznała, iż dawno nie czuła się tak spokojnie. A ja wiem, iż postąpiłem słusznie. I nie mam zamiaru przepraszać.

Idź do oryginalnego materiału