Teściowa pragnęła pełni życia na emeryturze — już jej nie przeszkadzamy.

twojacena.pl 1 dzień temu

Czasami życie układa tak zwroty akcji, iż trudno od razu zrozumieć, gdzie kończy się dobroć, a zaczyna okrutna ironia losu. Nie przypuszczałam, iż po dwunastu latach wspólnego życia pod jednym dachem z teściową, gdy wszystko zdawało się ustalone i przewidywalne, nasza rodzina stanie przed moralnym ultimatum — płaćcie albo wypad.

Wtedy, wiele lat temu, po ślubie, Barbara Kazimierzówna zaproponowała nam z mężem, byśmy wprowadzili się do jej przestronnego, trzypokojowego mieszkania w centrum Krakowa, a sama dobrowolnie przeniosła się do mojej malutkiej kawalerki na peryferiach. Byliśmy w siódmym niebie — mieszkać w sercu miasta, w wygodnych warunkach, i to jeszcze z błogosławieństwem teściowej? Czy młode małżeństwo mogło marzyć o czymś lepszym?

Ślubne pieniądze włożyliśmy w remont: od podłogi po sufit odświeżyliśmy wnętrze, postawiliśmy nowoczesną kuchnię, wymieniliśmy instalacje, położyliśmy parkiet, lekko zmieniliśmy układ. Teściowa, gdy przychodziła w gości, tylko zachwyty powtarzała: „Jak u was pięknie!”, „Jacyście zdolni!”. W zamian, jako wyraz wdzięczności, przejęliśmy wszystkie opłaty za jej nową kawalerkę. Odetchnęła z ulgą, często dziękowała, mrucząc pod nosem, iż choćby coś z emerytury odkłada. I rzeczywiście, przez te lata nigdy nie żałowaliśmy, iż się na to zgodziliśmy.

Urodził się nam syn, potem córka. Dzieci było dwoje, a nam z mężem coraz bardziej marzyła się własna przestrzeń. Zaczęliśmy zbierać na nowe mieszkanie, bo od razu czteropokojowe było poza naszym zasięgiem. Teściowej o tych planach nie wspominaliśmy, licząc, iż gdy przyjdzie czas, uda się wszystko załatwić po dobremu i z jej zgodą.

Wszystko zmieniło się, gdy Barbara Kazimierzówna przeszła na emeryturę. euforia z wolności gwałtownie minęła, gdy uznała, iż emerytura to „grosze”. Przy każdym spotkaniu słyszeliśmy to samo: „Jak można żyć za te ochłapy?”, „Emeryci w tym kraju to nikomu niepotrzebni!”. Nie pozostawaliśmy obojętni — przywoziliśmy jej zakupy, leki, pomagaliśmy w drobiazgach, starając się nie urazić. Aż pewnego dnia, przy porannej kawie, rzuciła zdanie, które mojemu mężowi odebrało mowę.

— Synku — powiedziała — wy przecież w rzeczywistości mieszkacie w moim mieszkaniu. Więc może zaczniecie płacić czynsz? Nie cały, oczywiście, ze dwa tysiące złotych miesięcznie.

Mąż zastygł. Nie od razu pojął, o co chodzi. Gdy w końcu zrozumiał, odparł:

— Mamo, mówisz poważnie? My płacimy za twoje rachunki, przywozimy ci jedzenie, twoje życie kosztuje cię ułamek tego, co normalnie. A ty nam o czynszu?

Na co usłyszeliśmy ultimatum:

— To się ze mną wymieńcie z powrotem! Chcę wrócić do swojego mieszkania!

Zrozumieliśmy z mężem jedno: to szantaż. Ordynarny, bezpośredni i kompletnie niewdzięczny. Ale nie spodziewała się, iż mamy już zebraną sumę na wkład własny pod nowe lokum. Wysłuchaliśmy jej w milczeniu, a wieczorem postanowiliśmy, iż tak dalej być nie może.

Kilka dni później przyszliśmy do niej z tortem — nie po to, by przepraszać, ale z nadzieją, iż może jednak się rozmyśli. ale gdy tylko dotknęliśmy tematu mieszkania, teściowa rzuciła otwarcie:

— No to jak, dogadamy się? Czy będziecie się tłoczyć u mnie?

Cierpliwość się skończyła.

— Barbaro Kazimierzówno — odezwałam się spokojnie — tłoczyć się nigdzie nie będziemy. Odbieracie swoje mieszkanie, a my idziemy swoją drogą.

— I skąd weźmiecie pieniądze? — prychnęła.

Mąż przerwał:

— Już je mamy. To już nie twoja sprawa. Tylko pamiętaj, mamo, sama tego chciałaś. Chcesz echa w trzypokojowym — masz.

Wszystko potoczyło się szybko. Znaleźliśmy odpowiedni wariant, wzięliśmy kredyt, wykorzystaliśmy wszystkie oszczędności i moją kawalerkę, by minimalizować raty. Po trzech tygodniach pakowaliśmy rzeczy.

Teraz teściowa znów jest w swoim odnowionym przez nas mieszkaniu, które zachwycało ją — dopóki nie zrozumiała, iż ma je za darmo. Teraz narzeka przed sąsiadkami na „fuszerkę” i „niewdzięczne dzieci”, sama płaci rachunki, dźwiga siaty ze sklepu i w końcu poznała smak emerytury bez „tłustych” dodatków.

My żyjemy w nowym, czteropokojowym mieszkaniu. Ciasno, ale swobodnie. I moralnie, i fizycznie. Nie musimy się już przed nikim tłumaczyć, nie musimy bać się „wybuchów urazy” ani nowych wymyślonych warunków. Postawiliśmy kropkę, po której zaczęło się nowe rozdanie.

Jak to mówią, czym skorupka za młodu… Tyle iż teraz — nie nam.

Idź do oryginalnego materiału