Teściowa płakała na cały głos prosto na weselu. I tylko ona wiedziała, dlaczego.
Tłum gości wesoło skandował „Gorzko!”, klaskał w dłonie, w kieliszkach musowało się szampan, a pan młody nieśmiało całował pannę młodą w policzek. Potem, jakby według scenariusza, ukryli się razem pod welonem i odgrywali namiętny pocałunek — wymuszony, niezgrabny, niemal teatralny. Wszystko widziałam. Nie było między nimi tej iskry, która rodzi prawdziwą bliskość. Chichotali, szeptali — jakby odgrywali cudze wesele.
Moja bliska przyjaciółka Zosia wydawała za mąż jedyną córkę — Kingę. Krzątała się, denerwowała, co chwilę wycierała dłonie o sukienkę. Gdy goście zajęli miejsca, pochmurzyła się i pociągnęła mnie za rękę:
— Patrz, jak zachowuje się świekra. Jakby nie wesele syna, a pogrzeb.
Rozejrzałam się. Wcześniej nie widziałam matki pana młodego, choćby nie wiedziałam, która to z zebranych. Dopiero gdy Zosia wskazała kobietę w szarej sukni ze srebrnymi wstawkami, zrozumiałam — to o nią chodzi. Siedziała w kącie przy najdalszym stoliku, z twarzą tak ponurą, jakby ktoś ją właśnie zdradził. Schyliła głowę, ocierając łzy chusteczką. Jej usta drżały, a w każdym westchnieniu było tyle bólu, iż aż mnie coś ścisnęło w środku.
— Może źle się czuje? — zasugerowałam, starając się być delikatna.
— Co tam choroba! — machnęła ręką Zosia. — To przez jej mieszkanie się martwi! Boi się, iż teraz synowa z dzieckiem na niej „usiądzie”. Syn dostał trzypokojowe od babci, a ona już myśli, iż moja Kinga wczepi się w nie jak rzep.
— No, nakręciłaś się. Jeszcze się nie pobrali, a ty już metry dzielisz — zażartowałam, ale napięcie nie mijało.
Mimowolnie wpatrywałam się w tę kobietę. Gdy goście jedli, śmiali się, składali życzenia — ona nie tknęła ani sałatki, ani szampana. Nie podnosiła wzroku. choćby na syna, który tego wieczoru powinien być dla niej całym światem, nie spojrzała.
Gdy znów rozległo się „Gorzko!”, świekra gwałtownie odwróciła się do okna, zaciśnięte usta aż zbladły. Nie wytrzymałam i cicho podeszłam.
— Przepraszam, pani… zdaje się, jest bardzo smutna. Wszystko w porządku?
Kobieta podniosła na mnie wzrok. W jej oczach falowały łzy, ale nie słabości — tylko ból, prawdziwy, przeżyty.
— Nie potrafię udawać — szepnęła. — Wybaczcie, ale to wszystko to teatr. Mój syn… on nie kocha tej dziewczyny. Kinga jest dobra, jasna. Ona jest szczęśliwa, nie widzi oczywistego. A on… żeni się na złość byłej.
Oniemiałam. Nie spodziewałam się takiego wyznania.
— Nie może być… Jesteś pewna?
— Sam mi to powiedział. Chciał pokazać tej swojej eks, jaki jest „szczęśliwy”. Prosiłam, krzyczałam, błagałam, żeby tego nie robił. A on — uparty. Myśli, iż ból można ukoić, zadając go innym. A ja patrzę na tę dziewczynę — ma oczy pełne blasku, wierzy w miłość całym sercem. A on… on się mści. I mnie od tego niedobrze.
— A może coś się zmieni? Ludzie przecież przyzwyczajają się, rodzą się uczucia…
— Chciałabym w to wierzyć… — odparła smutno — ale sumienie nie daje. Szkoda mi jej. Bardzo szkoda. A syn… Syn stał się obcy.
Wróciłam w milczeniu do stolika. Zosi nic nie powiedziałam. Ale po dwóch dniach sama do mnie zadzwoniła.
— Kinga wróciła. Zabrała rzeczy, nic nie tłumaczy. Ani łez, ani krzyku — milczy jak grób. Nie rozumiem, co się stało. Wszystko było takie piękne!
— Czekaj, przyjadę — rzuciłam krótko i odłożyłam słuchawkę.
Jadąc do niej, ściskałam kierownicę, aż zbielały mi kostki. Było mi nie do zniesienia żal Kingi. Ale jeszcze bardziej — tej świekry. Kobiety, która wiedziała, iż jej syn niszczy cudze życie, i nie mogła nic zrobić. Zosia i Kinga prędzej czy później zapomną. Przetrwają. Spotkają innych, znów nauczą się ufać.
Ale ona… Ona będzie pamiętać zawsze. Dzień, w którym jej syn grał uczuciami jak maską. Dzień, w którym wziął ślub — nie z miłości, ale z zemsty. I dzień, w którym jako jedyna nie biła brawo. Bo nie mogła. Bo znała prawdę.