Zawsze myślałam, iż im więcej korzeni ma rodzina, tym mocniejsze drzewo. Krewni, choćby nowi, choćby niezbyt bliscy — to wciąż ludzie, których los związał w jedną całość. Z mężem starłam się utrzymywać dobre relacje ze wszystkimi: z rodzicami zięcia, z dalszą rodziną. Szczególnie od kiedy nasza starsza córka Ewa wyszła za mąż. Dzieci potrafią łączyć. Cieszyliśmy się, iż trafił jej się porządny chłopak — Krzysiek, spokojny, z charakterem, ale nie cham. Mieszkają na wynajmowanym mieszkaniu w Krakowie, a my trochę pomagamy im oszczędzać na własne „M”. Nie jest łatwo, ale jakoś się kręci. Nam też nie spadło z nieba.
Z matką Krzysia, Bożeną, początkowo układało się całkiem nieźle. Mieszka w Katowicach, więc kontakt głó Townsendrty telefoniczny, czasem jakieś odwiedziny. Rozmawiałyśmy na równych prawach, wszystko szło swoim torem. Ale przed Świętami coś się zachwiało. I to nie z naszej strony.
Tuż przed sylwestrem zadzwoniłam do Ewy — ot, tak, zwyczajnie, z serca:
— Córuś, hej! Już myśleliście, gdzie będziecie Nowy Rok spędzać?
— Oj, mamo, jeszcze nie zdecydowaliśmy…
— No to przyjeżdżajcie do nas! Dom duży, pokoi sporo, gości lubimy, tata już lampki na podwórku powiesił. Choćka stoi, karoke przygotowane. I Bożenę zaproście — tata pojedzie, zabierze, potem odwiezie. Niech u nas świętuje, co jej tam samo ej siedzieć?
Ewa obiecała pogadać z mężem i oddzwonić. Wieczorem powiedziała, iż przyjadą, ale teściowa — nie. Podobno albo do znajomych, albo w domu zostanie. Ma, jak twierdzi, tradycję — cichy sylwester, bez hałasu. Zrobiło mi się nieswojo. No serio, tak trudno raz spędzić czas z dziećmi, w nowej rodzinie? Przecież nic złego nie proponowałam — tylko życzliwość. Postanowiłam sama zadzwonić do Bożeny.
— Bożka, no co ty? Samotnie w domu — smętnie! Przyjeżdżaj, słowo, gościem będziesz, osobny pokój przygotuję, mo żesz swoich znajomych przyprowadzić, jak chcesz. A u nas — kiełbaski z grilla, fajerki, śpiewy. Będzie wesoło, po domowemu!
Ale ona tylko się wykręcała:
— Nie wiem. Od dziesięciu lat zawsze z kumplami. Jak zaproszą — pójdę. Nie — to telewizor, kocyk i spać… Z wiekiem, wiesz, hałas nie cieszy.
Nie naciskałam. Pomyślałam: „Może rzeczywiście nie ma ochoty”. Ale już następnego dnia dzwoni Ewa. Głos ma zmieszany, bliski łez:
— Mamo, teściowa się obraziła… Powiedziała, iż ją zdradziliśmy. Że ja „synka od matki odciągam”, iż powinniśmy świętować u niej. Zapraszała do siebie — do swojego dwupokojowego mieszkania… Wyobrażasz?
Odmęt. Więc my jesteśmy zdrajcami, bo zaproponowaliśmy świętowanie w przestronnym domu, gdzie wszyscy się zmieszczą? U nas pięć wolnych pokoi, duży salon, kuchnia, podwórko, gdzie można i ognisko rozpalić, i kiełbaski upiec, i pohasać. A u niej — ciasna „kawalerka”, gdzie, przepraszam, dwóch gości to już tłok. choćby gdybyśmy się tam wpakowali — to co? Posiedzielibyśmy godzinę, obejrzeli „Szansę na sukces” i w drogę? A Nowy Rok to przecież o duszy, o radości, o byciu razem.
A na koniec rzuciła im w twarz:
— Skoro nie mam już rodziny, to pójdę do przyjaciół.
Do tego dodała, iż nie ma co liczyć na jej pomoc w kupnie mieszkania. Kasy, mówi, nie ma.
Wymieniłam z mężem spojrzenia. On tylko prychnął:
— No i dobrze. Nie prosiliśmy.
Wiecie, zawsze znajdą się ludzie, którzy się obrażą, choćby gdy zaprosisz ich z dobroci serca. Bo dla nich życzliwość to słabość, a każdy plan niezgodny z ich widzimisię — to zdrada. Bozanna okazała się właśnie taka. Sama odeszła, sama się obraziła, sama drzwiami trzasnęła. Żeby powiedzieć, iż nam nie żal — skłamałabym. Szkoda, iż ktoś, kto mógł być bliski, wybrał samotność i pretensje. Ale, jak to mówią, przeżyjemy.
A dzieci spędzą sylwestra z tymi, którzy je kochają. A nie z tymi, którzy duszą poczuciem winy.