Wera stała przy oknie i po raz tysięczny analizowała to, co się stało. Wieczorem do ich mieszkania przyszedł wieniec. Prawdziwy, pogrzebowy, z czarną wstążką. Na niej — jej imię. Bez podpisu. Bez kartki. Tylko cisza i mroźny chłód w kartonie.
Mąż, Jakub, choćby się nie zdziwił. Wzruszył ramionami:
— Może pomyłka? Albo czyjś głupi żart…
— Pomyłka? Serio? — Wera spojrzała na niego, jakby widziała go po raz pierwszy.
Wiedziała, skąd to przyszło. Wiedziała, jak precyzyjnie wpisano jej adres. Wiedziała, kto jako jedyny w ich otoczeniu latami nie nazywał jej po imieniu, kto zawsze gardził nią głośno i w myślach — teściowa.
Halina Stanisławowa uważała, iż jej syn zasługuje na więcej. Modelowej urody, z rodowodem jak u psa rasowego, i najlepiej bez rodziny — „żeby nie obciążał”. A Wera? Zwykła, pracowita, metr z kawałkiem w butach, z przeciętnej rodziny, która od dziecka sama szyła sobie sukienki. Ale za to kochała Jakuba naprawdę.
Halina Stanisławowa nie szukała jednak miłości. Interesowała ją kontrola. A gdy ją traciła — mściła się.
Na początku wyglądało to niewinnie. Uszczypliwości, pretensje, złośliwe rady. Potem — wtrącanie się do codzienności, „prezenty” o wątpliwym przeznaczeniu. W końcu — podrzucenie bielizny do schowka. Jakby Wera miała kogoś na boku. Jakby w mieszkaniu, gdzie każda półka była na widoku, ukryłaby coś takiego.
Ale wszystko zrzucano na przypadek. choćby gdy Wera znalazła w jagodach z „przesyłki” żywego zaskrońca, Jakub tylko wzruszył ramionami:
— No nie wiem… Las niedaleko, może…
Wera wtedy zamknęła się w łazience i płI nie płakała ze strachu, ale z bezsilności, bo gorsi od węży byli ci, którzy udają rodzinę, a tak naprawdę zatruwają twoje życie kroplami jadu.