Teściowa na emeryturze, ale bez wnuka: „Wychowałam syna, reszta to nie moja sprawa

twojacena.pl 1 dzień temu

Kiedy wychodziłam za mąż za Jacka, myślałam, iż wszystko ułoży się idealnie. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni marzeń. On studiował na politechnice, ja kończyłam pedagogikę. Oboi z małych miasteczek, oboje marzyliśmy o pozostaniu w Warszawie, gdzie się uczyliśmy. Po ślubie wzięliśmy kredyt na małe mieszkanie na przedmieściu. Wydawało się, iż to początek dorosłego życia. Wystarczy tylko ciężko pracować, a wszystko się ułoży.

Rok później wszystko się posypało. Zaszłom w ciążę, straciłam dorywczą pracę. Moje stypendium i drobne zarobki już nie wystarczały. Jacek pracował, ale jego pensja ledwo starczała na jedzenie. Raty kredytu wyciskały z nas ostatnie grosze. Postanowiliśmy wynająć mieszkanie, a sami wprowadzić się do teściowej. Tylko na chwilę, mówiliśmy sobie. Dopóki nie stanęliśmy na nogach.

Mama Jacka, Wiesława Stanisławowska, właśnie przeszła na emeryturę — oficjalnie, choć miała zaledwie pięćdziesiąt lat. Energiczna, zadbana, zawsze w makijażu i nowych bluzkach. Od początku naszych relacji nie wtrącała się, nie dzwoniła co pięć minut, nie narzucała swoich zasad. Myślałam, iż mam szczęście. Spokojna, rozsądna, kulturalna. Czego więcej potrzeba?

Gdy powiedziomy jej o naszych planach, westchnęła, ale się zgodziła. Bez entuzjazmu, ale bez protestów. Zajęliśmy mały pokój, postawiliśmy łóżeczko. Mym się wydawało, iż gdy urodzi się dziecko, teściowa pomoże. Chociaż trochę: potrzyma, gdy się wykąpię, pobawi, gdy się zdrzemnę. Ale już w szpitalu, gdy Jacek pokazał jej pierwsze zdjęcia synka, rzuciła zdanie, którego nigdy nie zapomnę:

— Pamiętaj: ja już wychowałam swojego syna. Teraz mam zasłużoną emeryturę. Jestem babcią, nie darmową nianią.

Wtedy nie znalazłam słów. Płakałam w nocy, tuląc malucha. To było jej wnuczę. Ta sama krew. A ona patrzyła na niego jak na obcego. Zimno. Obojętnie.

Ale nie mieliśmy wyboru. Dalej mieszkaliśmy razem. Łapałam każdą fuchę: pisałam artykuły, sprawdzałam testy, tłumaczyłam teksty. Pieniędzy ledwo starczało na pieluchy i jedzenie. A teściowa? Żyła swoim życiem. Rano na siłownię, wieczorem z przyjaciółkami do teatru. Telewizor pławiła na pełną głośność, gdy dziecko zasypiało. Nie proś o pomoc – to „nie jej obowiązek”.

Moja mama, która mieszkała w Białymstoku, nie mogła zrozumieć:

— Ja bym się wnukiem nie nacieszyła! Toż to radość! Jak można być tak zimną?

Ale co z tego? Rodzice daleko, pracują. Nie mogą pomóc. My zaś wciąż w biegu.

Gdy syn podrósł, posłaliśmy go do żłobka. Od razu zaczęłam pracować na pełny etat. Pensja była skromna, ale stała. Marzyłam, żeby wyrwać się z biedy, spłacić kredyt i wreszcie żyć po swojemu. ale syn ciągle chorował. Gorączka, kaszel, rotawirus. Wciąż brałam zwolnienia. Szef zaczął patrzeć krzywo, koledzy szeptać za plecami. Raz powiedział wprost:

— Potrzebujemy pracownika, nie matki na pełen etat. Albo przestaniesz się zwalniać, albo szukaj innej roboty.

Zaciśniętymi zębami poszłam do teściowej. Z nadzieją:

— Wiesiawo Stanisławowska, mogłabyś posiedzieć z wnukiem choć kilka dni, gdy będę w pracy?

Odstawiła filiżankę i spokojnie odrzekła:

— Godzinkę, dwie – mogę. Ale całe dnie? Nie. To już niańczenie. Ja już swoje odrobiłam w życiu. Teraz chcę odpocząć.

I tyle. Ani odrobiny współczucia. Wyszłam z kuchni z takim guzem w gardle, iż ledwo oddychałam.

Z Jackiem postanowiliśmy znaleźć nianię. Drogo, ale taniej niż stracić pracę. A teściowa? Dalej żyła obok, mijając dziecko, jakby było meblem.

Paradoks: przy zdrowej i żywotnej babci musieliśmy płacić obcej kobiecie za to, co mogłaby zrobić ona – z miłości, z chęci pomocy, po prostu z ludzkiej życzliwości. Ale Wiesława Stanisławowska żyła według zasady: „Moje życie to moja sprawa. Wasze dzieci — wasz kłopot”.

Tak, formalnie nie musiała. Ale jak to wytłumaczyć półrocznemu dziecku, które wyciąga rączki, a ona odwraca się i idzie w drugą stronę?

Teraz syn ma już trzy latka. Powoli wychodzimy na prostą. Zarabiamy więcej, wróciliśmy do swojego mieszkania. Kredyt jeszcze ciąży, ale żyjemy sami. Teściowa czasem dzwoni, pyta o wnuka. Ale wciąż nie okazuje inicjatywy. Ani spaceru, ani wizyty na urodziny. Tylko „babcia na papierze”.

I wiecie, co jest najsmutniejsze? On jej nie pamięta. Ani trochę. A gdy kiedyś zapyta: „Mam babcię?” — choćby nie wam, co odpowiedzieć.

A wy jak sądzicie? Babcia ma obowiązek pomagać? Czy ma prawo żyć dla siebie? Gdzie jest ta granica między własnym życiem a zwykłą ludzką życzliwością?

Idź do oryginalnego materiału