Gdy Marysia miała zaledwie sześć lat, jej świat rozpadł się na dwoje. Pewnego zwyczajnego wieczoru ojciec spakował swoje rzeczy i wyszedł z mieszkania. Nie do pracy. Nie do sklepu. Na zawsze. Wtedy jeszcze nie rozumiała, co oznacza to straszne, dorosłe słowo: “rozwód”. Tylko od tamtego dnia już nie wrócił. Nie przytulił. Nie pocałował w czubek głowy przed snem. Nie powiedział: “Jestem przy tobie”.
To niby zwykła historia. Jakich wiele. Współczesna. Ale dla jednej małej dziewczynki to był koniec świata, bo uznała: to jej wina. Jej trzeba nakarmić, ubrać. niedługo szkoła, a to wydatki. A mama straciła pracę, biedny tata nie wytrzymał… zmęczył się dźwiganiem ich obu.
— Mamo, a jeżeli będę jadła mniej, tata wróci? Mogę jeść tylko w przedszkolu… — szepnęła ze słabą nadzieją, patrząc niebieskimi oczami w twarz matki.
Kobieta przycisnęła dziecko do piersi i rozpłakała się. Płakała długo, a Marysia jadła coraz mniej. Tylko ojciec nie wracał.
Pierwszy września. Marysia idzie do szkoły. Pierwszy raz — do pierwszej klasy. Biała bluzka, czarna spódniczka, marynarka i dwa ogromne kokardy, jak u lalek z wystaw. Stała przed lustrem i myślała: “Gdyby tata mnie teraz zobaczył, na pewno by wrócił. Bo któż odrzuci taką piękną córeczkę?”
Mama trzymała ją za rękę, w drugiej dłoni bukiet dla nauczycielki. Dziewczynce było równocześnie strasznie i radośnie. Ale wszystko przyćmiewała jedna, niemal rozpaczliwa nadzieja: tata przyjdzie. Musi przyjść. Dziś nie może nie przyjść.
— Marysiu, dlaczego się tak rozglądasz? Nie bój się, jestem przy tobie — cicho powiedziała mama.
Ale dziewczynka się nie bała. Szukała. Szukała ojca w tłumie. Szukała wzrokiem, sercem, oddechem. Wierzyła, iż jest tu. Tylko go nie widzi. Może on też jej nie widzi? A przecież stoi w pierwszym rzędzie — na pewno musiał zauważyć!
Gdy apel się skończył i pierwszaków poprowadzono do klasy, Marysia zaciskała zęby, by nie rozpłakać się. Tak się starała — i na próżno. A może jednak? Może on ją widział, tylko nie podszedł?
— Tata czeka na nas w domu? — spytała matki w drodze.
— Nie wiem, córeczko… — odpowiedziała kobieta z ciężarem w głosie.
Ale Marysia biegła do domu przed mamą. Była pewna: on tam jest. Otworzyła drzwi… i zobaczyła puste mieszkanie. Dopiero wtedy zapłakała. Naprawdę.
Mama głaskała ją po włosach, tłumaczyła, iż może tatę nie zwolnili z pracy. Ale sama od dawna wiedziała: nie przyjdzie. Nie przyszedł choćby wtedy, gdy sama do niego poszła, błagając:
— Marek, niczego od ciebie nie chcę. Ale Marysia czeka. Wierzy. Przyjdź choć raz. Porozmawiaj z nią.
— Przyjść? — machnął ręką. — Trzeba jakiś prezent, kwiaty… A ja nie mam pieniędzy. Nie okłamuj dziecka.
— Żebyś się zadławił tymi pieniędzmi… — wyszeptała matka Marysi, wychodząc i trzaskając drzwiami.
Dziewczynka rosła. Cicha, posłuszna, pracowita. Bez histerii, bez skarg, bez pytań. Tylko starała się — do wyczerpania — być dobrą. Uczyła się na piątki. Nie dlatego, iż pragnęła sukcesu, ale gdzieś głęboko wierzyła: “Teraz się dowie, jak się uczę, i przyjdzie. Uśmiechnie się. Pogłaska po głowie. Powie, iż jest ze mnie dumny”.
Ale nie przyszedł.
— Mamo, może zaprosimy go na moje urodziny? Nie chcę prezentów. Niech tylko przyjdzie…
Matka nie odpowiadała. A Marysia zamykała się w pokoju i płakała. Bo wiedziała: nie przyjdzie.
Skończyła szkołę z wyróżnieniem. Studniówka — święto, które powinno być dumą całej rodziny. Suknia uszyta, babcia z dziadkiem przyjechali ze wsi. Ale dwie godziny przed balem usiadła na ławce przed blokiem, gdzie mieszkał ojciec. Chciała go zaprosić. Pokazać, jaka jest teraz. Chciała, by choć raz powiedział: “Przepraszam, córeczko. Jestem z ciebie dumny”.
Wyszedł z klatki. Torba na ramieniu, wzrok ślizga się po przechodniach. Mimochodem. choćby nie poznał.
— Tato! — krzyknęła. — To ja! Marysia!
Obrócił się. Chwila ciszy.
— Podrosłaś — rzucił zimno.
— Skończyłam szkołę. Z wyróżnieniem. Wybieram się na studia do Warszawy…
— Nie mam pieniędzy. Nie licz na mnie.
— Nie chodzi o pieniądze… Chciałam cię zaprosić na studniówkę…
— I co ja tam będę robił?
Nie słuchała dalej. Biegła przed siebie. Łzy dusiły. Właśnie wtedy, stojąc sama na skrzyżowaniu, Marysia zrozumiała: jej dzieciństwo się skończyło.
Skończyła studia. Wróciła do rodzinnego miasta — mama ciężko zachorowała. Znalazła pracę w zawodzie, poznała Kamila. Czułego, dobrego. Wyszła za mąż. Urodziła córkę. Potem drugą. Słowo “tata” wykopała z serca. Już nigdy o nim nie myślała.
Dziś ma trzydzieści lat. Okrągła rocznica. Sobota. W mieszkaniu gwarno. Mama bawi się z wnuczkami, Kamil pojechał po swoich rodziców. Marysia w kuchni doprawia ostatnie dania.
Dzwonek do drzwi. Biegnie otworzyć — myśli, iż to teściowie. Ale… na progu stoi on. Ojciec. Postarzały, z siwizną na skroniach.
— Przyszedłem ci pogratulować. Na ślub mnie nie zaprosiłaś. Żal ci było stołu dla ojca? Jestem starszym człowiekiem. Trzeba pomagać…
— Za późno przyszedłeś, tato. Kiedyś czekałam na ciebie każdego dnia. Modliłam się, żebyś się pojawił. Nie przyszedłeś ani do pierwszej klasy, ani na studniówkę. Nie byłeś przy mnie. A teraz nie potrzebuję cię. I nie waż się wyrzucać. Nie zapraszałam cię. Idź sobie.
— Nie wpuścisz?
— Nie.
Zatrzasnęła drzwi.
Stał jeszcze długo. Kilka razy sięgał po dzwonek — nie zdecydował się. Nagad windy rozwarły się, wyszło z nich starsze małżeństwo i młody mężczyzna z paczkami, bukietami, prezentami.
— Do nas? — spytał ten młodszy.
— Nie… pomyliłem piętro…
Zszedł po schodach. PowoliNa dole zatrzymał się na chwilę, wciągnął powietrze i powoli odszedł, a z góry, przez uchylone okno, dobiegał śmiech jego wnuczek, którego nigdy już nie usłyszy.