**6 czerwca 2024**
Gdy Marysia miała zaledwie sześć lat, jej świat rozpadł się na dwoje. Pewnego wieczoru ojciec spakował rzeczy i wyszedł z mieszkania. Nie do pracy. Nie po zakupy. Na zawsze. Wtedy jeszcze nie rozumiała, co znaczy to straszne, dorosłe słowo – „rozwód”. Po prostu od tamtej pory już nie wrócił. Nie przytulił. Nie pocałował w czoło przed snem. Nie powiedział: „Jestem przy tobie”.
I niby – historia jakich wiele. Zwyczajna. Współczesna. Ale dla jednej małej dziewczynki to był koniec świata, bo uznała: to jej wina. Ona je. Trzeba ją ubierać. Niedługo szkoła – a to koszty. A mama straciła pracę, biedny tata nie wytrzymał… zmęczył się, ciągnąc je obie.
— Mamo, a jak będę jadła mniej, tata wróci? Mogę jeść tylko w przedszkolu… — szepnęła dziewczynka, patrząc niebieskimi oczami w twarz matki.
Kobieta przycisnęła ją do piersi i rozpłakała się. Płakała długo, a Marysia jadła coraz mniej i mniej. Tylko tata nie wracał.
Pierwszy września. Marysia idzie do szkoły. Po raz pierwszy – do pierwszej klasy. Biała bluzka, granatowa spódniczka, marynarka i dwa ogromne kokardy, jak u lalek z witryn. Stała przed lustrem i myślała: „Gdyby tata mnie teraz zobaczył, na pewno by wrócił. W końcu kto by odrzucił taką piękną córeczkę?”
Mama trzymała ją za rękę, w drugiej – bukiet dla pani nauczycielki. Dziewczynce było jednocześnie strasznie i radośnie. Ale wszystko przyćmiewała jedna, niemal rozpaczliwa nadzieja: tata przyjdzie. Musi przyjść. Dzisiaj nie może nie przyjść.
— Marysiu, czemu się ciągle oglądasz? Nie bój się, jestem przy tobie — cicho powiedziała mama.
Ale Marysia się nie bała. Szukała. Szukała ojca w tłumie. Szukała wzrokiem, sercem, oddechem. Wierzyła: on tu jest. Tylko go nie widzi. Może on też jej nie widzi. A przecież stoi w pierwszym rzędzie – na pewno musiał ją zauważyć!
Gdy uroczystość się skończyła i pierwszoklasistów zaprowadzono do klasy, Marysia zaciskała zęby, by nie rozpłakać się. Tak się starała – i na próżno. A może jednak? Może on ją widział? Tylko nie podszedł?
— Tata czeka na nas w domu? — spytała matki w drodze powrotnej.
— Nie wiem, córeczko… — z ciężarem w głosie odparła kobieta.
Ale Marysia biegła do domu przed mamą. Była pewna: on tam jest. Otworzyła drzwi… i zobaczyła puste mieszkanie. Wtedy dopiero się rozpłakała. Naprawdę.
Mama gładziła ją po włosach, tłumaczyła, iż może taty nie zwolnili z pracy. Ale sama od dawna wiedziała: on nie przyjdzie. Nie przyszedł choćby wtedy, gdy sama do niego poszła, błagając:
— Krzysztofie, niczego od ciebie nie chcę. Ale Marysia czeka. Wierzy. Przyjdź choć raz. Porozmawiaj z nią.
— Przyjść? — machnął ręką. — Trzeba by z prezentem, z kwiatami… A ja nie mam pieniędzy. Nie okłamuj dziecka.
— Żebyś się zadławił tymi swoimi pieniędzmi… — wyszeptała matka Marysi, wychodząc i zatrzaskując drzwi.
Dziewczynka rosła. Cicha, posłuszna, pracowita. Bez histerii, bez skarg, bez zbędnych pytań. Tylko starała się – do wyczerpania – być dobrą. Uczyła się na piątki. Nie dlatego, iż pragnęła sukcesu. Ale dlatego, iż gdzieś głęboko wierzyła: „Teraz się dowie, jak dobrze się uczę, i wróci. Uśmiechnie się. Pogłaszcze po głowie. Powiedzie, iż jest ze mnie dumny”.
Ale nie przychodził.
— Mamo, może zaprosimy go na moje urodziny? Nie chcę prezentów. Niech tylko przyjdzie…
Matka nie odpowiadała. A Marysia zamykała się w pokoju i płakała. Bo wiedziała: nie przyjdzie.
Skończyła szkołę z wyróżnieniem. Studniówka – święto, które miało być dumą całej rodziny. Suknia uszyta, babcia z dziadkiem przyjechali ze wsi. Ale dwie godziny przed balem usiadła na ławce przed blokiem, gdzie mieszkał ojciec. Chciała go zaprosić. Pokazać, jaka jest teraz. Chciała, żeby choć raz powiedział: „Przepraszam, córeczko. Jestem z ciebie dumny”.
Wyszedł z klatki. Torba na ramieniu, wzrok ślizgał się po przechodniach. Obok. choćby jej nie poznał.
— Tato! — krzyknęła. — To ja! Marysia!
Obrócił się. Chwila ciszy.
— Podrosłaś — rzucił zimno.
— Skończyłam szkołę. Z wyróżnieniem. Wybieram się na studia do Warszawy…
— Nie mam pieniędzy. Nie licz na mnie.
— Nie chodzi o pieniądze… Chciałam cię zaprosić na studniówkę…
— I co ja tam będę robił?
Nie słuchała dalej. Biegła przed siebie. Łzy dusiły. Właśnie wtedy, stojąc sama na skrzyżowaniu, zrozumiała: jej dzieciństwo się skończyło.
Skończyła studia. Wróciła do rodzinnego miasta – mama ciężko zachorowała. Znalazła pracę, poznała Jacka. Uczciwego, dobrego. Wyszła za mąż. Urodziła córkę. Potem drugą. Słowo „tata” wyrzuciła z serca. Już nigdy o nim nie myślała.
Dziś ma trzydzieści lat. Okrągła data. Sobota. W mieszkaniu radośnie. Mama bawi się z wnuczkami, Jacek pojechał po swoich rodziców. Marysia w kuchni kończy przygotowania.
Dzwonek do drzwi. Biegnie otworzyć – myśli, iż to teściowie. Ale… w progu stoi on. Ojciec. Postarzały, z siwizną na skroniach.
— No to przyszedłem życzyć. Na wesele mnie nie zaprosiłaś. Żal ci było złotówek na ojca? Staruszek już jestem. Trzeba pomagać…
— Za późno przyszedłeś, tato. Kiedyś czekałam na ciebie każdego dnia. Modliłam się, żebyś się pojawił. Nie przyszedłeś ani do pierwszej klasy, ani na studniówkę. Nie było cię przy mnie. A teraz nie potrzebuję cię. I nie waż się wypominać. Nie zapraszałam cię. Idź.
— Nie wpuścisz?
— Nie. Nie wpuszczę.
Zatrzasnęła drzwi.
Stał jeszcze długo. Kilka razy wyciągał rękę do dzwonka – nie odważył się. Nagle winda się otworzyła, wyszli z niej starsi państwo i młody mężczyzna z paczkami, kwiatami,Stał jeszcze chwilę pod drzwiami, nim w końcu odwrócił się i odszedł, a jego kroki cicho zadudniły po betonowych schodach.