Tata na chwilę: gdy powraca ciepło

twojacena.pl 6 godzin temu

**Dziennik osobisty**

W sklepie przy półkach z pieczywem zauważyłem chłopca. Stał nieruchomo, jakby nie chleb wybierał, a czekał na kogoś, kto może już nigdy nie wróci. Chudy, w wytartej kurtce z podartą kieszenią, buty zabłocone i znoszone, na głowie przekrzywiona czapka, policzki zaczerwienione od zimna, a rękawiczki — jak stare zabawki, rozciągnięte i obce.

W jego spojrzeniu nie było błagania ani zagubienia, tylko ciche, wewnętrzne oczekiwanie. Wzrok dorosłego, który zbyt wcześnie zrozumiał, iż pomocy nie ma skąd czekać. Spokojny, badawczy, uparcie opanowany.

Już przeszedłem obok, choćby włożyłem do koszyka swój zwykły chleb, ale potem znów się odwróciłem. Chłopiec wciąż tam stał, jakby przyklejony do podłogi, jakby wierzył, iż jeżeli tylko wytrzyma — coś się zmieni.

To spojrzenie było boleśnie znajome. Piętnaście lat temu, w domu dziecka, gdzie prowadziłem warsztaty jako wolontariusz, był chłopiec z takim samym wzrokiem. Bez słów, tylko niemy krzyk: *zauważ mnie*.

Minutę później zobaczyłem go przy kasie. Stał w kolejce z dwoma cukierkami w dłoni. Bez koszyka. Kasjerka, sądząc po tonie, powiedziała coś o braku pieniędzy. Nie dyskutował, po prostu odłożył jeden cukierek i podał resztę. Ruchy miał precyzyjne, oszczędne — jak dorosły, który wie, czego nie stać.

— Słuchaj — podszedłem, starając się mówić cicho — kupię ci coś. Chleb, mleko, parówki. Nie bój się, niczego nie chcę. Po prostu. Można?

Spojrzał na mnie — otwarcie, bez strachu. Ale z czujnością, której dziecko nie powinno znać.

— Po co? — spytał prosto.

Nie był to opór. Nie obrona. Po prostu pytanie. Bez emocji. Jakby sprawdzał, czy w ogóle warto rozmawiać.

— Bo… mogę. Bo zasługujesz na więcej niż jeden cukierek.

— Ludzie nic nie robią „tak sobie” — odpowiedział. — Jesteś czyimś tatą?

— Byłem. Mam córkę. Dawno się nie widzimy, mieszka z matką w Krakowie. Piszę do niej. Nie zapominam o urodzinach. Ale wiem, iż to za mało.

Chłopiec skinął, jakby już to słyszał. Albo sam to wiedział.

— No dobrze. Kup mi ziemniaki. Gorące. I parówkę. Jedną. Bez musztardy. Ona… jest dla dorosłych.

Wyszliśmy na zewnątrz. Mróz szczękał zębami, przystanek autobusowy wył od wiatru. Podałem mu torbę, nie robiąc z tego ceremonii.

— Gdzie mieszkasz?

— Niedaleko. Ale nie chcę teraz do domu. Mama śpi. Jest zmęczona. Może jutro też będzie spać. Lepiej tu. Na ławce. Tu jest ciszej. A przechodnie nie patrzą mi w oczy.

Usiedliśmy. Patrzyłem, jak je. Powoli, z godnością, jak dorosły na ważnym spotkaniu. Trzymał parówkę obiema rękami, odgryzał małe kawałki. Nie żarłocznie. Miał w sobie więcej cierpliwości niż niejeden dorosły.

— Jestem Kacper. A pan?

— Marek.

— A pan mógłby… no, tylko trochę… Pobawić się w tatę? Na godzinę. Nie na serio. Żeby tak… jakby wszystko było normalne.

Ścisnęło mnie w gardle. Skinąłem głową. Powoli.

— Mogę.

— To niech mi pan powie, iż bez czapki się nie chodzi. Że katar to nie zabawka. I niech pan spyta, jak w szkole.

— Kacper, gdzie twoja czapka? Ziąb jak w styczniu, a ty jakby lato. Katar będziesz miał po kolana. I co z matematyki?

— Trója. Ale z zachowania piątka. Pomogłem babci przejść przez ulicę. Upuściłem jej torbę, ale potem wszystko pozbierałem. Powiedziała, iż liczą się chęci.

— Słusznie. Ale czapkę włóż. Musisz o siebie dbać. Jesteś tylko jeden.

Kacper uśmiechnął się półgębkiem. Zjadł resztę, wytarł ręce. Jak dorosły przed ważnym spotkaniem.

— Dzięki, iż pan nie jest jak inni. Wszyscy albo patrzą z litością, albo prawią morały. A pan po prostu był. I to… lepsze.

— jeżeli jutro tu wrócę — przyjdziesz?

— Nie wiem. Może mama się obudzi. A może nie. A może przyjdę. Zapamiętałem pana. Pan… nie kłamie oczami.

Wstał. Nie pożegnał się — tylko powiedział „do widzenia”. I poszedł. Lekko, ale z tą ciszą w kroku, jaką mają ci, którzy wiedzą, iż nikt za nimi nie pobiegnie.

Zostałem. Potem wstałem, wyrzuciłem pusty kubek. Długo patrzyłem tam, gdzie odszedł. W środku było ciężko. Chciałem go zatrzymać. Ale wiedziałem — nie wolno burzyć murów, które dziecko buduje, by przetrwać.

Następnego dnia wróciłem. I kolejnego. I jeszcze. Siedziałem na tej samej ławce, trzymałem gazetę albo kawę. Udawałem, iż tylko odpoczywam. Czasami Kacper nie przychodził. To bolało. Ale gdy się pojawiał — w tej samej kurtce, z tym samym wzrokiem — czułem, jak coś we mnie ożywa.

Pewnego dnia podszedł z dwoma kubkami. Owinął je w serwetki. Jeden podał mi:

— Dziś pan był tatą. Teraz ja będę synem. Może być?

Nie odpowiedziałem. Wziąłem herbatę. I uśmiechnąłem się. Bez słów. Bo czasem… wystarczy po prostu być. Bez warunków. Bez obietnic. Tylko być.

Idź do oryginalnego materiału