Tańcząca w światłach.

polregion.pl 6 godzin temu

Stara Jadwiga ocierała łzy, spływające po jej bladych, pooranych zmarszczkami policzkach. Co chwilę wymachiwała rękami i mamrotała coś niezrozumiale, przypominając bełkoczące niemowlę. Mężczyźni drapali się po głowach, a otaczające ją kobiety starały się zrozumieć, co staruszka chce przekazać.

Od samego świtu, oszalała z rozpaczy, Jadwiga biegała po wsi, pukała w okna i płakała. Od zawsze była niema i, delikatnie mówiąc, nieco oderwana od rzeczywistości, więc sąsiedzi raczej jej unikali, choć nie krzywdzili. Nie wiedząc, co się stało, posłali po Władka – wiejskiego rozrabiakę i amatora mocnych trunków, jedynego, który bywał w domu staruszki i pomagał jej przy gospodarstwie. W zamian za obiad i butelkę bimbru.

W końcu się zjawił – zmęczony, wciąż nie do końca trzeźwy po nocnych libacjach, przepchnął się przez tłumek gapiów. Jadwiga rzuciła się w jego stronę, jęcząc i łkając, rozpaczliwie gestykulując. Tylko on potrafił ją zrozumieć. Gdy skończyła, Władek spochmurniał. Zdjął czapkę i spojrzał na zebranych.

— No, gadaj! — dobiegło z tłumu.
— Zosia zniknęła! — oznajmił, mówiąc o siedmioletniej wnuczce Jadwigi.
— Jak to zniknęła? Kiedy? — zawodziły kobiety.
— Mówi, iż matka zabrała ją w nocy! — wyszeptał mężczyzna z przerażeniem.

W tłumie zawrzało. Kobiety przeżegnały się, mężczyźni nerwowo zapalili papierosy.
— Jak to możliwe, żeby nieboszczka porwała dziecko? — zapytał ktoś niedowierzająco.

Wszyscy we wsi wiedzieli, iż trzy miesiące temu matka dziewczynki, Grażyna, utonęła w bagnie. Tak jak babka, była niema od urodzenia. Poszła z innymi kobietami po jagody na moczary i stało się nieszczęście. Jak do tego doszło? Tego nikt nie wiedział. Zgubiła drogę, wpadła w trzęsawisko, a krzyczeć o pomoc nie mogła. Co najwyżej jęczała. Kto by ją usłyszał? I tak Zosia została sierotą, ciężarem dla starej Jadwigi. Gdyby miał ojciec – ale skąd? Zmarła za życia trzymała w tajemnicy ojcostwo i zabrała tę wiedzę do grobu. choćby własnej matce nie powiedziała, kto był ojcem. Szeptano: a może to Władek? No bo co? Młody, kawaler. W domu bywa.

Ale ten tylko się wypierał. Nic nie było, mówił!

Jadwiga znów wybuchnęła płaczem i zaczęła wymachiwać rękami.
— Co ona mówi? — szeptały ciekawskie kobiety. — No, Władek?
— Opowiada, iż nieboszczka co noc przychodziła pod chatę. Jadwiga paliła świece, wypalała krzyże nad drzwiami i oknami, żeby chronić siebie i wnuczkę przed złymi mocami. Ale Grażyna nie dawała za wygraną – tłukła w progi, zaglądała w okna i cichutko wołała córkę. I tej nocy też stała pod oknem, blada w świetle księżyca, z martwymi oczami, a usta szeptały, wabiąc Zosię.

Staruszka złościła się, odganiała ciekawskie dziecko od okna. ale gdy tylko odwróciła wzrok, dziewczynka odsuwała zasłonę. Może to był czar, może Jadwiga przegapiła moment, gdy z drzemki w środku nocy obudziła się i – już po fakcie. Nieboszczka zabrała Zosię, oszukała niewinne dziecko! Władek otarł rękawem pot z czoła i dodał: — Trzeba szukać!

Mężczyźni zgrzytnęli zębami i rozeszli się po swoich obejściach. Jedni po broń, drudzy po psy. choćby Władek, nie śmiejąc choćby myśleć o dogrywaniu kaca, ruszył do domu, by zebrać się na poszukiwania.

Wkrótce podzielili się na grupy. Najpierw przeszukali podwórka, potem cmentarz. Bez skutku. Teraz zostawał las i przeklęte trzęsawiska, gdzie spoczęła Grażyna. Przepalili papierosy i ruszyli w drogę.

Tuż przy skraju lasu znaleźli ślady małych, bosych stóp. Psy zawarczały, poderwały się i pognały w głąb leśnej gęstwiny. Długo biegały na oślep, wykańczając swoich panów. Jakby ktoś je wodził za nos, specjalnie mylił trop.

Gdy pierwsze zmierzchy osiadły na czubkach drzew, myśliwskie psy, dysząc ciężko i skomląc żałośnie, padły wyczerpane na ziemię. A wraz z nimi ich właściciele. Młodsi i wytrzymalsi kontynuowali przeszukiwanie bagien.

Z każdą minutą nadzieja gasła.

Władek stąpał ostrożnie, bojąc się wpaść w bagno. Tak się zatopił w myślach, iż nie zauważył, gdy oddalił się od reszty. Ale znał te trzęsawiska jak własną kieszeń, więc brnął dalej.

— Gdzie jesteś, Zosiu? — zachrypiał, wpatrując się w mokradła.

Nagle, kilkaset metrów dalej, rozległ się przenikliwy skrzek. Ogromny, czarny kruk, siedzący na gałęzi sosny, błyszczał oczami i obserwował przybysza.

— Kra! Kra! — znów rozległ się złowrogi krzyk.

Serce mężczyzny zabiło mocniej. Coś w tym głosie przykuło jego uwagę. Przyspieszył kroku i skierował się w stronę wysokiej sosny.

W miękkim mchu, u korzeni drzewa, leżała zwinięta w kłębek dziewczynka.
— Zosia! — wyszeptał Władek, by jej nie przestraszyć.

Dziecko otworzyło oczy i spojrzało na niego uważnie.
— Żyjesz! — ucieszył się.

Zdjął koszulę i owinął nią dziewczynkę.
— Jak tu trafiłaś? — ochrypł, nie spodziewając się odpowiedzi. W końcu, jak matka i babka, była niema.
— Przyszłam z mamą — odezwała się niespodziewanie.

Mężczyzna drgnął i nie wierzył własnym uszom.
— Cud! — Podniósł Zosię i ruszył z powrotem. — No, dziewczynko, powiedz coś jeszcze!
— Mama została żoną bagiennego upiora. Chciała zabrać mnie do swego nowego domu, ale on jej nie pozwolił.
— Kto nie pozwolił? — wydukał Władek.
— Dziadek. Bardzo stary, ale silny i mądry. My, ludzie, nazywamy go Leszym. Złajał mamę: „Nie godzi się niszczyć własnego dziecka!”. Nie moje miejsce w bagnie. Jeszcze się przydam żywym — i jemu, iI w końcu Władek, choć nie wierzył w leśne duchy, zrozumiał, iż czas najwyższy być porządnym człowiekiem, zwłaszcza gdy własna córka patrzy ci w oczy i mówi ze znanym wszystkim spojrzeniem: „No i co, tato, teraz wiesz, iż musisz się ogarnąć?”.

Idź do oryginalnego materiału