Tamtej nocy Weronika obudziła się o czwartej nad ranem — jakby od silnego szarpnięcia, które wyrwało ją ze snu. W pokoju panowała cisza. Nienaturalna, przerażająca cisza. Nie słychać było szumu ulicy za oknem, nie bulgotała stara lodówka, nie stukały buty sąsiadów z góry, a choćby kot nie domagał się jedzenia, nie drapał w drzwi. Powietrze w sypialni wydawało się gęste, ciężkie, jakby wszystko wokół zastygło w oczekiwaniu. W jej piersi narastało uczucie — nie strachu, nie niepokoju… pustki. Takiej, od której w uszach dzwoni, jak po pojedynczym strzale w zamkniętym pomieszczeniu.
Minęło dokładnie czterdzieści dziewięć dni.
Mąż nie żył. Odszedł cicho. Po prostu przestał żyć. Serce zatrzymało mu się na przystanku, gdzie czekał na autobus do pracy. Rano wstał jak zwykle. Zawiązał buty, kichnął, poskarżył się na ciśnienie. Powiedział, iż kupi chleb i coś do herbaty. Nie pamiętała, czy ją pocałował przed wyjściem. A potem telefon. Z kostnicy. Mężczyzna z obcym głosem: „Przykro nam, ale…”.
Weronika nigdy nie zrozumiała, co to znaczy „nagle”. Bez ostrzeżenia. Bez ostatniej rozmowy, bez czasu w pożegnanie. Bez kłótni, którą mogłaby później wybaczyć. Tylko cisza. Tylko okrutna kropka w zdaniu, które się nie skończyło.
Pierwsze dni trzymała się mocno. Ludzie przychodzili, przynosili jedzenie, kwiaty, broszury o żałobie. Wszyscy mówili, iż jest silna. A ona kiwała głową. Trzymała prosto plecy, odpowiadała spokojnie. Aż została sama. Gdy odeszli ostatni współczujący, gdy ostygł ostatni barszcz, gdy nikt już nie dzwonił — przyszła Cisza.
Najpierw wydawała się dźwięcząca, potem — gęsta. Każdy słyszalny dźwięk w mieszkaniu stał się zbyt głośny: krople w kranie, kliknięcie włącznika, własne kroki. choćby oddech wydawał się obcy. Zaczęła rozmawiać sama ze sobą — szeptem, jakby sprawdzając, czy jeszcze istnieje. Czy może tylko jej odbicie w lustrze.
Trzeciego dnia przestawiła naczynia w szafce. Piątego — umyła okna, szepcząc „jak dawniej”. Po tygodniu — odważyła się wyciągnąć z szafy część jego ubrań. Tylko część. Reszty nie ruszyła. Zostawiła ulubioną koszulę, w której smażył racuchy w weekendy. Zostawiła zniszczone buty sportowe, które zawsze stawiał w kącie, choć prosiła, by zmieniał obuwie. Brała je w dłonie, przytulała do twarzy, wdychała zapach. I znów odkładała na miejsce.
Nie płakała. Żadnych łez, żadnych szlochów. Jakby ciało jeszcze nie uwierzyło w to, co się stało. Jakby żyło, ale umysł wciąż czekał: zaraz skrzypną drzwi, kroki w przedpokoju — on wróci. Tylko ręce wciąż działały automatycznie: prały, prasowały, gotowały, otwierały pocztę. I wszystko — w oczekiwaniu. Nie na niego. Na siebie. W nowym dniu. Bez niego.
Sąsiadka, pani Jadwiga, przynosiła pierogi. Za każdym razem pytała to samo:
— Jak się trzymasz?
A ona nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bo „źle” to za mało, a „dobrze” to kłamstwo. Po prostu była. Żyła z bezwładu. Jak człowiek wyciągnięty z wody: oddycha, ale nie rusza się. Patrzy, ale nie widzi.
Po miesiącu pierwszy raz wyszła na ulicę. Bez celu. Bez kierunku. Po prostu szła. Jesień już rozgościła się na dobre — mokre liście, wiatr w twarz, kałuże odbijające szare niebo. W tym chaosie ulic i hałasie samochodów poczuła, jak wyostrzają się jej zmysły: zapach mokrej ziemi, kroki przechodniów, chłód metalowej ławki.
Na jednej z ławek w parku siedział chłopiec. Może dziesięcioletni, chudy, w szarej puchowej kurtce i z plecakiem u stóp. Karmił gołębie. Usiadła na sąsiedniej ławce — nie zbliżając się, ale też nie kryjąc. Po chwili chłopiec spojrzał na nią i zapytał:
— Ktoś pani umarł?
Weronika zastygła. Słowa utknęły w gardle.
— Skąd wiesz?
— Ma pani ciche oczy — powiedział prosto. — Takie mają ci, którzy już nie czekają, ale wciąż pamiętają.
Od tego dnia zaczęła przychodzić do parku codziennie. O tej samej porze. Chłopiec miał na imię Tomek. Zawsze był w tym samym miejscu, z tymi samymi gołębiami. Czasem kiwał głową jak dorosły. Czasem tylko siedział, szeleszcząc papierkami. Czasem przynosił jej pestki słonecznika. Czasem rysował patykiem na ziemi: statki, domki, ludzi z smutnymi oczami.
Nie rozmawiali o ważnych rzeczach. I to było właśnie najważniejsze. Ich milczenie nie ciążyło, nie przerażało. Było jak schronienie, jak koc — ciepły, rozumiejący, akceptujący. Oboje wiedzieli, iż słowa mogą tylko zaszkodzić. Tam, gdzie boli naprawdę, lepiej milczeć.
Minęły dwa miesiące. Weronika pierwszy raz się zaśmiała. Najpierw nad obrazkiem w internecie. Potem nad tym, jak Tomek udawał profesora wykładającego o życiu gołębi. Potem — w kuchni, na głos. Sama do siebie. Śmiała się, bo mogła. Bo po raz pierwszy coś w niej ruszyło.
Ale pewnego dnia Tomka nie było. Ani tego dnia, ani następnego. Czekała. Siedziała na ławce, trzymała w dłoni kamyk, który jej kiedyś podarował — gładki, z białą żyłką. Kamyk „na szczęście”.
Po tygodniu podeszła do niej kobieta.
— Przepraszam, to pewnie pani Weronika? Jestem mamą Tomka.
W rękach trzymała kartkę. Zwykłą, dziecięcą. Domek, słońce, gołąb. A wewnątrz, niezdarnym pismem:
*„Nie jest pani samotna. Jest pani tylko cicha. To piękne.”*
Weronika patrzyła na te słowa i nagle — po raz pierwszy — zapłakała. Bez hamowania. Bez wstydu. Nie łkając, ale równo, jak deszcz spływający po szybie. Jakby pozwoliła sobie żyć. Nie przetrwać. Nie istnieć. Żyć.
A następnego ranka znów obudziła się w ciszy. Ten sam pokój. Te same ściany. Te same przerwy między dźwiękami. Ale teraz wiedziała: w tej ciszy nie mieszka pustka. Mieszka w niej nadzieja.
I choć serce wciąż boli,Kiedyś jeszcze się zaśmieje, nie tylko dlatego, iż może, ale dlatego, iż zechce.