Południe Tajlandii znalazło się w centrum żywiołu, który przypomina najciemniejsze karty historii regionu. Mowa o ulewie tak wyjątkowej, iż eksperci określają ją jako zdarzenie raz na 300 lat. Deszcz nie ustaje od wielu dni, co doprowadziło do gwałtownych powodzi, które zalały całe dzielnice w kilku miastach. Woda wdarła się do domów, sparaliżowała drogi i zmusiła tysiące ludzi do ewakuacji. Mieszkańcy mówią, iż nie pamiętają podobnej skali zniszczeń. Władze i służby walczą o utrzymanie kontroli nad sytuacją, jednak kolejne prognozy nie napawają optymizmem.
REKLAMA
Zobacz wideo Co wolno robić, a czego należy unikać odpoczywając w Tajlandii, Dominikanie lub Meksyku?
Powódź w Tajlandii 2025. Takich opadów nie było tu od 300 lat
Południowe prowincje Tajlandii od kilku dni żyją w rytmie niekończącej się walki z wodą. 10 regionów znalazło się pod brunatną falą, która w Hat Yai osiągnęła poziom 2,5 metra. W ciągu jednej doby spadło tam 335 mm deszczu. To wynik, który hydrolodzy określili jako najrzadszy od 300 lat. Miasto, znane z handlu i ruchu turystycznego, w jednym momencie zamieniło się w zatopioną siatkę ulic. Mieszkańcy, którzy jeszcze kilka dni wcześniej prowadzili normalne życie, dziś stoją na dachach i czekają na ratunek.
Jak informuje CNN, w prowincji Songkhla wprowadzono specjalny status katastrofy, za pomocą którego można sięgnąć po dodatkowe środki reagowania. Wojsko przejęło nadzór nad akcją i wysłało flotę czternastu jednostek razem z lotniskowcem Chakri Naruebet. Na jego pokład trafiły polowe kuchnie, zapasy i mobilne ekipy medyczne. Sprzęt ma przygotować do trzech tysięcy posiłków dziennie. jeżeli zajdzie potrzeba, okręt zmieni się w pływający szpital. Decyzja zapadła w momencie, gdy do władz napłynęły kolejne dramatyczne zgłoszenia o ludziach uwięzionych na wyższych kondygnacjach domów.
Ekipy ratunkowe przecierają szlaki przez zalane ulice. Jedni płyną na skuterach wodnych, inni poruszają się wysokimi ciężarówkami, które jako jedyne są w stanie dotrzeć w miejsca odcięte "od świata". W sieci pojawiają się nagrania mieszkańców błagających o ewakuację. Niektóre rodziny wkładają dzieci do dmuchanych basenów, żeby przedrzeć się przez nurt do punktów zbiórki. To obraz, który wiele mówi o skali zagrożenia.
Według szacunków sytuacja dotyczy około dwóch milionów osób, choć tylko niewielka część z nich trafiła do schronień. Większość wciąż tkwi w domach, czekając na łodzie ratunkowe, które muszą rywalizować z potężnym nurtem. W niektórych miejscach poziom wody sięga dwóch pięter. Dostawy żywności i wody są utrudnione, a przerwy w prądzie objęły szeroki obszar prowincji. Ratownicy podkreślają, iż priorytetem są osoby starsze, chorzy i dzieci. Wiele wskazuje na to, iż pełna skala strat stanie się jasna dopiero wtedy, gdy nurt zacznie opadać.
Ministerstwo Transportu przekazało, iż część połączeń kolejowych i autobusowych została zawieszona, a ruch na kilku głównych drogach krajowych jest ograniczony z powodu podmycia nawierzchni. Zamknięto również port w Songkhli po tym, gdy poziom wody przekroczył dopuszczalne normy bezpieczeństwa. Tajski MSZ wydał ostrzeżenie dla podróżnych, rekomendując unikanie przemieszczania się między prowincjami Songkhla, Phatthalung i Nakhon Si Thammarat. Biura podróży w regionie informują o opóźnieniach w transferach na wyspy i odwołaniach rejsów promowych na trasach do Koh Lipe i Koh Tarutao.
Jaki jest w tej chwili problem w Tajlandii? Wszyscy patrzą z niepokojem w niebo
Pierwsze gwałtowne opady przyszły w piątek, 21 listopada, późnym popołudniem. Choć wyglądało to jak kolejna odsłona pory deszczowej, już po kilku godzinach było jasne, iż tym razem natura sięgnęła po dużo mocniejsze rezerwuary. W sobotnią noc ulewa przechodziła przez południową część kraju i tworzyła niekończącą się kurtynę deszczu. Do niedzieli poziom opadów w Hat Yai przekroczył wszelkie znane pomiary. Wtedy też woda dotarła do budynku szpitala. Oddział noworodkowy, mieszczący się na trzecim piętrze, został całkowicie odcięty od rodziców. Personel pracował niemal po omacku, posiłkując się zapasowymi lampami i chłodząc inkubatory wentylatorami podłączonymi do awaryjnych źródeł energii.
Od poniedziałku trwa akcja ratunkowa, w której ratownicy poruszają się wyłącznie łodziami lub wysokimi pojazdami. Wynoszą ciała ofiar z domów, do których nie sposób wejść bez ryzyka porażenia prądem. Dane napływają z opóźnieniem, bo wiele miejsc pozostaje odciętych, jednak według lokalnych mediów zginęło co najmniej 33 mieszkańców Tajlandii. To głównie ofiary nagłych podtopień i wypadków podczas prób opuszczania budynków. Żywioł uderzył również w sąsiednie państwa. W Wietnamie, jak podaje tamtejsza administracja, życie straciło 91 osób. W Malezji ponad 19 tysięcy ewakuowano do tymczasowych ośrodków po tym, jak rzeki zaczęły wylewać w błyskawicznym tempie.
Wtorkowe prognozy pokazują, iż region musi przygotować się na kolejne fale deszczu. Meteorolodzy mówią o ryzyku nagłych wzrostów poziomu rzek, zwłaszcza tam, gdzie woda stoi od kilku dni i nie ma szans na wsiąknięcie. Służby irygacyjne instalują ogromne pompy i turbiny, żeby przekierować część nadmiaru do jeziora Songkhla oraz Zatoki Tajlandzkiej. To operacja prowadzona bez przerwy, bo każda godzina zwłoki zwiększa ryzyko zalania kolejnych dzielnic. Lokalni urzędnicy monitorują przede wszystkim zagłębienia terenu, gdzie choćby krótki, intensywny opad może doprowadzić do gwałtownego spiętrzenia wody.
W tle pozostaje pytanie, co czeka region w najbliższych latach. Eksperci tłumaczą, iż choć opad określany jako "raz na 300 lat" wskazuje na statystyczny margines zjawiska, sam klimat Azji Południowo-Wschodniej zaczyna się zmieniać w sposób, który podobne epizody może wyciągnąć z marginesu do regularności. Wzrost temperatur wód oceanicznych dostarcza atmosferze ogromnych ilości wilgoci. Gdy trafia ona na monsunowy front, opady mogą trwać dniami bez chwili przerwy. Efekty już widać.
Turyści opuszczają wyspy, hotelarze masowo odwołują rezerwacje, a władze próbują utrzymać podstawową infrastrukturę, choć wiele dróg pozostaje nieprzejezdnych. Dla mieszkańców to nie tylko największa powódź od stuleci, ale także sygnał, iż ich codzienność zaczyna podlegać siłom, które wymykają się dotychczasowym przewidywaniom. Na facebookowych grupach dotyczących Tajlandii pojawiło się wiele wpisów, które pokazują skalę problemu.
Hat Yai to moje rodzinne miasto. Mam 42 lata i to największa powódź w moim życiu
- napisał jeden z lokalsów. Są również wypowiedzi Polaków, którzy byli lub są w tej chwili w Tajlandii na urlopach.
Nam też ludzie pomogli się wydostać z samochodu
Ja dzisiaj próbuję się wydostać z Lipe. Obrałem kierunek Bangkok i dalej na Ko Chang. Niestety wczoraj nie udało się opuścić wyspy
- czytamy w komentarzach. Czy sprawdzasz lokalne zagrożenia, gdy planujesz wakacje? Zapraszamy do udziału w sondzie oraz do komentowania.






