**Dziennik, 15 października**
Wszyscy mówili Ewie, iż zwariowała. Ona sama też to wiedziała, ale mimo to nie potrafiła nic zmienić. Jej uczucie do męża wygasło dawno temu – rozpłynęło się między praniem, obiadami, niewyspaniem i wieczną pracą. Kiedyś biegła do domu na skrzydłach miłości, teraz szła z przyzwyczajenia – zmęczona, zapracowana, z pustym wzrokiem. W wieku czterdziestu lat wyglądała na pięćdziesiąt, i to nie była przesada, tylko gorzka prawda.
Jedyną osobą, która naprawdę ją rozumiała, była… teściowa. Halina Stanisławówna. Kobieta o trudnym charakterze, ale o ogromnym sercu. Teraz mieszkała z Ewą i synem – przyjechała do Warszawy z prowincjonalnego Sandomierza, żeby przejść leczenie, którego w ich małym miasteczku nie było. Zajęła pokój dziecięcy, a sama pomagała z siedmioletnią wnuczką Zosią. Dziewczynki nie można było jeszcze zostawiać samej, a Ewa od rana do nocy była w pracy.
Mąż… Ach, Marek. Zachowywał się, jakby z wiekiem opętał go „diabeł za pazuchą”. Często wracał późno, czasem nad ranem. Pachniał słodkimi perfumami, tłumacząc to „nową wersją męskiej wody”, choć całe osiedle wiedziało, iż ma kogoś na boku. I to nie jedną.
Zaczynał mylić imiona. Raz nazywał Ewę Kasią, raz Moniką, raz Anią. Za każdym razem z tym samym bezczelnym uśmieszkiem – no i co, złapałyście mnie, co teraz? choćby się nie krył. Był z siebie dumny. „Tak, jestem taki” – mówiły jego oczy.
Wszystko mogłoby trwać w nieskończoność, gdyby pewnej nocy o trzeciej nie zadzwonił telefon. Kolejna podbojownica Marka szukała swojego „króliczka” i z pretensjami pytała: „Gdzie on jest? Czemu nie odbiera?” Ewę zatkało – nie tyle przez ten telefon, ile przez to, jak łatwo ta kobieta wtargnęła do jej domu, jej nocy, jej życia.
Gdy Marek wrócił nad ranem z kacem, Ewa nie wytrzymała. Jego rzeczy wyleciały na korytarz z taką wściekłością, iż choćby kot schował się pod kanapę. On próbował się tłumaczyć:
— Tak, mam inną. Ale nie zamierzam odchodzić z rodziny! Mamy dzieci! Mama jest chora! Jesteśmy rodziną!
Ale Halina Stanisławówna wyszła z sypialni i po raz pierwszy od lat podniosła głos:
— jeżeli chcesz być z kimś innym – bądź. Ale z dala od nas. Ja znajdę gdzie mieszkać, zostało mi tylko kilka zabiegów. A syn ma egzaminy. Dość już tego cyrku. Wszyscy zasługujemy na normalne życie!
Ewa próbowała protestować – to przecież jej dom, ona zadecyduje. Ale teściowa była nieugięta:
— Nie wtrącam się, ale dopóki tu mieszkam, nie pozwolę, żeby mieszkanie zamieniło się w burdel. Niech pakuje swoje rzeczy. Ja zostanę do końca tygodnia, znajdę pokój. Dalej to już wasza sprawa.
Pod wzrokiem syna Marek, mrucząc pod nosem, pakował koszule i spodnie do torby sportowej. Było mu wstyd. Upokarzająco. Ale zasłużenie.
Po jego wyjściu Ewa po raz pierwszy od lat poczuła, iż w domu zrobiło się cicho. Naprawdę cicho. Nikt nie krzyczał, nie dzwonił w środku nocy, nie żądał kolacji. Teściowa zaglądała raz w tygodniu, przynosząc bułki dla Zosi i świeże plotki. A Ewa nagle zauważyła, iż budzi się bez tej guli w gardle. choćby w lustrze zaczęła widzieć inną siebie.
Minęły dwa miesiące. Gdy leczenie Haliny Stanisławówny dobiegło końca, a ona szykowała się do wyjazdu, na progu stanął Marek. Z bukietem. Ze skruszoną miną. Ze słowami, od których Ewie zamarło serce:
— Wybacz mi. Ona mnie wyrzuciła. Zrozumiałem wszystko. Daj mi szansę. Zacznijmy od nowa.
Teściowa, już w płaszczu i z walizką, spojrzała na synową:
— Decyduj sama. Nie będę się wtrącać. Ale czas, żebyś pomyślała nie o tym, kogo żałujesz, tylko o sobie.
I wzięła wnuczkę za rękę, wychodząc do kuchni.
A Ewa stała w przedpokoju, patrząc na mężczyznę, który zdradził ją nie raz. Na człowieka, który kiedyś był jej rodziną. A teraz był tylko gościem. I musiała podjąć decyzję. Tylko swoją.
**Dziś zrozumiałem jedno: czasem cisza po burzy jest ważniejsza niż cała ta burza.**