Tak oszukali przeznaczenie. "Złamał się klucz w drzwiach, więc zostałem w hotelu. Wtedy był zamach"

natemat.pl 3 godzin temu
Pamiętam, iż na jakiejś imprezie spotkałam chłopaka w przebraniu, mówiłam do koleżanek: "Zobaczcie, jaką on ma piękną maskę". Potem okazało się, iż to nie była maska, tylko jego twarz. Był jednym z tych, którzy przeżyli pożar – opowiada Jolanta. Też miała być na tym koncercie. Wysłuchałam opowieści osób, które "oszukały przeznaczenie".


1994 rok


Jolanta:


Nie byliśmy jakimiś wielkimi fanami Golden Life, ale jako iż zespół był z Gdańska, tak jak my, to znaliśmy ich utwory. Wszyscy je wtedy nucili. W tamtych czasach nie było zbyt wielu koncertów, a już na pewno nie darmowych. Jak Kult przyjechał, to nie poszłam, bo bilety były za drogie.

A na Golden Life bilety dostałam od sąsiada, bo wygrał je w jakimś radiowym konkursie. Miałam wtedy 19 lat, chodziłam do liceum. Mój ówczesny narzeczony, a teraz mąż, nie dostał przepustki w wojsku. Powiedział, żebym poszła z jakąś koleżanką. Mówię, iż dwie dziewczyny to trochę nie za bardzo... Zadzwoniłam jeszcze do innych osób, ale nikomu nie pasowało.

Dwa bilety wylądowały więc w koszu.

I nagle w nocy tata przyszedł do mojego pokoju, obudził mnie i przytulił. Patrzę, a on cały zapłakany. W pierwszej chwili pomyślałam, iż może coś się mamie stało. Powiedział wtedy po raz pierwszy, iż bardzo mnie kocha. "No zgłupiał mi ten stary" – przeszło mi przez myśl.

Zapytałam go, czemu nigdy mi tego nie mówił, odpowiedział, iż przecież o tym wiem. Ale ja chciałam po prostu to całe życie usłyszeć od niego.

To było coś pięknego.

Był 24 listopada 1994 roku. W hali Stoczni Gdańskiej, kiedy grał Golden Life, wybuchł pożar. Miałam tam być.

Później w wiadomościach mówili o ofiarach. Życie straciło siedem osób, ponad trzysta zostało rannych. To była absolutna tragedia, coś nie do pomyślenia. Ludzie popaleni, stratowani, podepatni, poparzeni.

Rafał, mój obecny mąż, powiedział potem, iż ktoś nad nami czuwał. Wtedy, w nocy, dzwonił do mnie powiedzieć, iż wszyscy żołnierze zostali wydelegowani z jednostki, żeby pomagać policji i straży pożarnej w akcji ratowniczej. Tylko iż u mnie w domu telefon zawsze był wyłączany na noc, więc się nie dodzwonił.

Teraz myślę, iż byłam za młoda, żeby to docenić. Czułam się po prostu szczęśliwa, iż nic się nie stało. Ale teraz patrzę na życie inaczej.

Niedopałek


Najgorsze, iż w tej stoczni drzwi ewakuacyjne były zamknięte. Tak wiele osób mogłoby się wydostać, gdyby były otwarte! Jakiś dziennikarz wrócił, bo chciał zabrać swój cenny sprzęt (32-letni Wojciech Klawinowski, operator Sky Oruni, ofiara pożaru – red.). To pewnie taki odruch, iż chce się zabrać swoją pracę, chwycić ją pod pachę. I w tym momencie przestaje się myśleć o sobie.

Myślę, iż to wydarzenie miało wpływ na to, iż później zaczęto zwracać uwagę na takie rzeczy. Teraz już nie wolno palić w takich miejscach.

Gdybyśmy tam byli, kto wie, jakby to się skończyło. Żeby trafić do wyjścia z końca hali, trzeba byłoby przejść ją całą.

Maska


Po latach o tym człowiek wciąż myśli. Mieszkamy cały czas w Gdańsku. I jak tak przejeżdżamy obok tego spalonego miejsca i widzimy ten napis, to wszystko nam o tym przypomina (znajduje się tam Pomnik Ofiar Pożaru i fragment tekstu piosenki stworzonej i nagranej przez gdański zespół Golden Life po tragedii: "Życie, choć piękne, tak kruche jest... Zrozumiał ten, kto otarł się o śmierć" – red.).

Zawsze wtedy ściska mnie coś w żołądku. Albo kiedy w rocznicę tragedii o tym mówią. Ta historia wraca do mnie na różne sposoby.

Pamiętam, iż kilka lat po tym pożarze, na jakiejś imprezie spotkałam chłopaka w halloweenowym przebraniu i mówiłam do koleżanek: "Zobaczcie, jaką on ma piękną maskę". Wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, to było coś wyjątkowego, bo nie było jeszcze takich tradycji jak w Stanach, gdzie ludzie się na ten dzień stroili. Potem okazało się, iż to nie była maska, tylko jego twarz. Był jednym z tych, którzy przeżyli pożar

w hali stoczni.

Mój mąż po wyjściu z wojska zaczął pracować w hurtowni kawy i herbaty. Rozwoził towar. Sklep od cmentarza dzieliła tylko ulica. Kiedy sprzedawczyni wychodziła na zewnątrz, to mogła od razu zobaczyć, czy na grobie jej córki, która zginęła w tym pożarze, palą się świeczki.

Wyjście


Kiedy teraz chodzę na koncerty, a przyznam, iż lubię, to zawsze muszę znać drogi ewakuacyjne. Muszę wiedzieć, jak najszybciej opuścić to miejsce. Poza tym mam syna: muszę myśleć nie tylko za siebie, ale i za niego.

Mój mąż ma podobnie. Staramy się znaleźć najdogodniejszą drogę, żeby jak najszybciej przejść z punktu A do punktu B i w razie potrzeby gwałtownie się ewakuować. Gdzieś tam

w nas siedzi ta potrzeba poczucia bezpieczeństwa.

Jeśli jedno wyjście jest zamknięte, to sprawdzam, czy są inne. Chyba stałam się osobą przezorną.

Byliśmy kiedyś na koncercie w COS Torwar w Warszawie. I zapytałam obsługę, gdzie znajdują się wyjścia ewakuacyjne. Spojrzeli na mnie, jak na histeryczkę. Budynek był ogromny, a ja zupełnie go nie znałam. Chciałam po prostu wiedzieć, tak na wszelki wypadek.

Kiedy jesteśmy młode i piękne, myślimy inaczej. Ale kiedy masz dziecko, rodzinę, zaczynasz myśleć nie tylko o sobie, ale też o innych.

Punk i metalówa


Śmieję się teraz, iż mąż całą młodość mi zabrał. A jak się poznaliśmy? Wyjechałam


z klasą na biwak, on przyjechał do swoich znajomych. Nie znałam go wtedy, mimo iż mieszkaliśmy od siebie dwa kroki. On był punkiem, ja słuchałam metalu. Ale w tamten wieczór, przy ognisku, coś zaiskrzyło. Przyczepił się i został na zawsze.

Moi rodzice byli dość otwarci, ale w domu były też zasady. Na przykład jak miałam osiemnaście lat, mogłam wrócić o czwartej rano, jeżeli byłam z chłopakiem. Ale jak szłam sama to o 23.

Dziś rozumiem, iż rodzice chcieli dobrze. Wtedy nie było komórek ani innych sposobów kontaktu. Tak sobie myślę, iż gdybym miała córkę, to miałaby "przekichane".

Bardzo często wyjeżdżaliśmy na różne biwaki, uwielbialiśmy spędzać razem czas. Wychodziliśmy na domówki, a kiedy rodziców nie było w domu, to wiadomo, trzeba było korzystać z wolności.

A jak się nie miało co robić, to się szło nad morze posiedzieć na piasku. To były piękne, beztroskie czasy. W sumie to wystarczyło tylko dobre towarzystwo, a reszta nie miała większego znaczenia. Teraz wszystko wygląda trochę inaczej.

Szybko się pobraliśmy, od razu po szkole. Chciałam być mamą i żoną, to było dla mnie najważniejsze. Zaraz po ślubie kupiliśmy psa, potem urodził się syn. Żyjemy sobie spokojnie, trochę pod górkę, trochę z górki, ale po 30 latach przez cały czas jesteśmy razem, mamy siebie i możemy na sobie polegać. To najważniejsze.

2005


Michał:


Wcześniej byłem już w Egipcie, w Hurghadzie. Ale tym razem ze znajomymi wybraliśmy się do Szarm el-Szejk. Zależało nam na tym miejscu, bo stamtąd odbywały się wycieczki do Izraela, Jerozolimy. I to nam pasowało. To była wyjazd z biura podróży.

23 lipca 2005 roku wybieraliśmy się do centrum miasta. Już wychodziliśmy z pokoju


w hotelu, ale złamałem klucz w drzwiach. Zgłosiłem to. Na recepcji powiedzieli, iż za 5 minut naprawią. Ale Egipcjanie działają powoli, ich 5 minut to nasze 1,5 godziny. Tyle to wszystko trwało, zanim przyszli i wyjęli ten złamany klucz z zamka, iż zrezygnowaliśmy ze swoich planów.

Zostaliśmy w hotelu.

Poszliśmy spać.

Gdyby nie ten klucz, to bylibyśmy w centrum.

Nie słyszeliśmy wybuchu i o niczym nie wiedzieliśmy. Przyjaciółka zadzwoniła do mojej mamy z pytaniem, czy się odzywałem, bo słyszała w wiadomościach o zamachu bombowym w Szarm el-Szejk. Mama na to, iż nie dzwoniłem. Potem musiałem uspokajać ją przez telefon. Była przerażona tym, co się stało. Wszyscy do mnie zaczęli wydzwaniać, sprawdzać, czy jestem bezpieczny. Więc bliscy w Polsce wiedzieli wcześniej niż my będąc tu, na miejscu.

Pamiętam, iż zapłaciłem niebotyczny rachunek za telefon.

Rano zeszliśmy na śniadanie. I obsługa mówi nam, iż jest zakaz wychodzenia z hotelu, iż to niebezpieczne. Dopiero później dowiedzieliśmy się z radia, iż doszło do zamachu

w centrum miasta.

Nie było żadnej opieki psychologicznej. Przyjechała rezydentka z Włoch i to wszystko.

Wielka dziura


Później, kiedy już mogliśmy wyjść z hotelu, to czuliśmy taki niepokój w powietrzu. Staraliśmy się nie przechodzić obok aut, byliśmy ostrożni.

Widok po wybuchu był dramatyczny. Elewacje budynków były kompletnie zniszczone, szyby i witryny powybijane. Mury wyglądały jakby ktoś strzelał w nie z kałacha. Widziałem zrujnowane restauracje, sklepy.

Miejsce po wybuchu samochodu to wielka dziura w ziemi, na jakieś metr głębokości. Wokół rozrzucone odłamki, a same auto leżało kilkanaście metrów dalej.

Przerażające.

Czuliśmy ulgę, iż nie poszliśmy wtedy do centrum, iż złamał się ten klucz w drzwiach, ale trudno tu mówić o radości. W końcu zginęło 88 osób, a 150 zostało rannych.

Wtedy nie miałem takich przemyśleń. Wydawało mi się, iż jestem nieśmiertelny. Ale teraz widzę, iż życie jest kruche. I trzeba się cieszyć każdą chwilą.

Nade mną czuwa Anioł Stróż. Chodzi za mną i przede mną. To nie pierwszy raz, kiedy miałem już nie żyć.

Lot nad Serengeti


Cały czas dużo podróżuję, nie zrezygnowałem z tego. Ale teraz bardziej zwracam uwagę na bezpieczeństwo, na przykład rozglądam się, czy na chodnikach nie ma pozostawionych toreb. Ale staram się cieszyć podróżami. I proszę zauważyć, iż teraz jest o wiele mniej zamachów bombowych niż w tamtych latach.

Byłem w Tajlandii, wiadomo, to popularny kierunek, szczególnie Bangkok. Staraliśmy się zwracać uwagę też na inne rzeczy. Uważaliśmy, żeby nas nie okradli. Unikaliśmy restauracji, bo tam łatwo o zatrucie. Zamiast tego jedliśmy tam, gdzie lokalsi, bo przynajmniej wiadomo, iż tam jest świeżo.

Za tydzień lecę na Filipiny na trzy tygodnie. W sierpniu spędziłem dwa tygodnie w Japonii, ale to nie był typowy urlop, tylko prawdziwy maraton. Codziennie robiliśmy 30-40 tysięcy kroków. To naprawdę sporo kilometrów.

Zwiedziliśmy Tokio, Narę, Hiroszimę, Osakę. Przejechaliśmy się też Pendolino, co mnie szalenie jarało, mimo iż jechałem też nim w Stanach. Japonia zrobiła na mnie ogromne wrażenie.

Marzę o Tanzanii, ale nie o Zanzibarze, na którym influencerzy kręcącą filmiki. Mówię


o prawdziwej, kontynentalnej Tanzanii. Tam, gdzie jest niesamowite safari. Chciałbym polecieć też balonem nad Serengeti.

Do Tanzanii najlepiej wybrać się w okresie migracji zwierząt, bo można wtedy podziwiać tysiące gnu, antylop i innych zwierząt z lotu ptaka.

To kosztowna wyprawa, ale jak to mówią – za marzenia trzeba płacić. A takie wspomnienia zabiorę ze sobą do grobu.

Trochę też o Indiach poczytałem. Co chciałbym zobaczyć? Na pewno ten słynny Ganges, gdzie palą ciała w ramach pochówku.

Mam jeszcze plany, żeby zwiedzić więcej, na przykład Chiny. Ale wiadomo – planować to sobie można, ale to Pan Bóg pisze scenariusz, jak ja to mówię.

Jak mówi przysłowie: z drewnianej stodoły cegłówka, jeżeli ma spaść, to spadnie. I tak to jest – co komu pisane, to się wydarzy. Niezależnie od tego, jak bardzo się staramy, jak bardzo chcemy unikać pewnych rzeczy.

Nie oszukamy przeznaczenia.

Tak miało być.

Nic się bez powodu nie dzieje.

Idź do oryginalnego materiału