Jadwiga stała w kuchennym oknie, przeżuwając czerstwy chleb z masłem i patrząc na sąsiednie podwórko. Ranek był szary, deszczowy, jak jej samopoczucie ostatnich tygodni. Za szybą przemknęła znajoma sylwetka – Katarzyna Wiśniewska szła w kierunku klatki schodowej, dźwigając ciężkie torby.
— Mamo, twoja sąsiadka znów sama dźwiga zakupy — zawołał Jadwiga w stronę pokoju, gdzie przy stole siedziała Maria Kowalska, przeglądająca starą gazetę. — Może pomóc?
— Jaka ona mi sąsiadka? — bąknęła kobieta, nie podnosząc wzroku. — Obca kobieta. Ma syna, niech on pomaga.
Jadwiga skrzywił się, ale milczał. Maria ostatnio stawała się coraz bardziej najeżona, jak jeż, którego lepiej nie ruszać. A przecież dawniej to ona pierwsza rzucała się z pomocą, jeżeli komuś z bloku było ciężko.
— Syn pracuje w Niemczech, wiesz przecież — powiedziała Jadwiga cicho, zakładając kurtkę. — Skoczę do sklepu, pomogę jej przy okazji zanieść torby.
— Idź, idź, święta teologko — zamruczała Maria. — Wszystkim współczujesz, o mnie zapomnisz.
Jadwiga zatrzymał się w drzwiach, spojrzał na kobietę, którą nazywał mamą od czterdziestu lat. Drobna, z siwymi włosami spiętymi w surowy kok, Maria wydała się wyjątkowo mała na tym krześle. Bruzdy na jej twarzy pogłębiły się, a dłonie drżały, gdy przewracała strony.
— Przynieść ci coś z miasta? — spytał Jadwiga łagodnie.
— Nie trzeba mi nic. Idź już, skoro się wybierałaś.
Na klatce schodowej Jadwiga minął się z Katarzyną Wiśniewską, która ciężko dyszała, zatrzymując się na odpoczynek.
— Katarzyno, pozwól, pomogę — zaoferował Jadwiga, przejmując jedną z toreb.
— Och, dzięki, dziecko! — westchnęła z ulgą sąsiadka. — Ostatnio brakuje mi sił. Chyba wiek.
Wspinaczka szła powoli, z przystankami na każdym piętrze.
— A jak tam wasza Maria Kowalska? — zaczepiła ostrożnie Katarzyna. — Dawno nie widziałam.
— Bywa różnie — odpowiedział wymijająco Jadwiga. — Czuwa czasem lepiej, czasem gorzej.
— Rozumiem, rozumiem. Moja siostra też… — Katarzyna urwała, ale Jadwiga zrozumiał, o czym chciała powiedzieć.
Pomógł zanieść torby do mieszkania i wrócił. Maria siedziała w tym samym fotelu, ale już nie czytała. Wpatrywała się w jeden punkt, jakby coś wypatrywała.
— Mamo, może herbatę? — zaproponował Jadwiga, zdejmując kurtkę.
— Mamo… — powtórzyła Maria, a w jej głosie zabrzmiała dziwna nuta. — Mówisz do mnie „mamo”.
Jadwiga zastygł. Coś w tonie go zaniepokoiło.
— No tak, mamo. A jak inaczej?
— Ale ja ci nie jestem matką — wyszeptała Maria, odwracając się ku niemu. — Ja dla ciebie nikim nie jestem.
Jadwiga poczuł, jak wszystko w środku się ściska. I po wszystkim. To, czego obawiał się od miesięcy. Czego unikał, widząc, jak Maria patrzy na niego czasem z dezorientacją.
— Co ty mówisz, mamo? — Jadwiga przysiadł obok, wziął ją za dłoń. — Naturalnie, iż jesteś mi matką. Najprawdziwszą.
— Nie — zaprzeczyła uparcie Maria, kręcąc głową. — Teraz pamiętam. Pamiętam wszystko. Nie jesteś moja. Ty… ty jesteś obcy.
W gardle Jadwigi stanął guzek. Wiedział, iż ten dzień nadejdzie. Lekarze ostrzegali, iż choroba będzie postępować, iż pamięć zawiedzie częściej. Ale nie był gotów, iż Maria przypomni sobie dokładnie to.
— Mamo, posłuchaj mnie — zaczął, starając się, by głos brzmiał równo. — Tak, masz rację. Kto inny mnie urodził. Ale ty mnie wychowałaś. Ty mnie kochałaś. Dla mnie to ty jesteś matką.
— Wychowałaś… — Maria zmarszczyła brwi, jakby próbując coś przypomnieć. — Tak, wychowałam. Przywieźli cię… takiego malutkiego. Ciągle płakałeś, jeść nie chciałeś.
— Ano, mamo. Miałem trzy lata.
— Three… — powtórzyła Maria. — A gdzie twoja prawdziwa matka? Gdzie ona?
Jadwiga zamknął oczy. Tego rozmowy unikał całe życie. Maria nigdy nie opowiadała szczegółów, Jadwiga nie wypytywał. Miał dość, iż miał mamę, która go kochała.
— Nie wiem, mamo. Nigdy nie mówiłaś.
— Nie mówiłam… — Maria zamyśliła się. — Może i lepiej. Co dobrego w tej historii.
Jadwiga czekał, bojąc się poruszyć. Maria długo milczała, wreszcie przemówiła:
— Świetnie się znałyśmy. Twoją matkę. Grażyna się zwała. Razem w technikum, później w jednej fabryce. Piękna była, radosna. Adoratorów miała jak much w lecie.
Jadwiga słuchał, wstrzymując oddech. Po raz pierwszy w czterdziestu latach słyszał o swojej biologicznej matce.
— Męża wzięła wcześnie, ciebie urodziliście. Ale mąż okazał się… łotrem. Pił, bił. Uciekła od niego, tylko gdzie z dzieckiem iść? Mieszkała to tu, to tam. Trafiła na innego, ten do ślubu namawiał, ale dzieci nie cierpiał.
— I ona mnie oddała?
— Zaniosła do nas. Rzekła: “Maryś, pomóż. Tymczasowo, póki się urządzę”. ale sama… — Maria urwała, jakby wahała się dokończyć.
— Co, mamo?
— Wyjechała z tym mężczyzną. Obiecała wróci
W zapachu chrupiącego chleba i ciepła rodzinnej kuchni Walentyna poczuła, iż bez względu na kaprysy pamięci w sercu Ludmiły zawsze pozostanie kochaną córką, a w jej własnym – wdzięcznym dzieckiem tej jedynej, prawdziwej matki, którą znała od zawsze.