Sztuka i okolice: ogórki w maltańśkim sosie

kulturaupodstaw.pl 1 rok temu
Zdjęcie: fot. M. Zakrzewski


Siedzę gdzieś tam pod Poznaniem we własnym ogrodzie i oglądam filmy na iPadzie, albo czytam książki, ptaki świergolą, motyle fruwają nad kwiatami, psy się łaszą i jakoś nic specjalnie mnie nie wyrywa z domowych pieleszy. Może zardzewiały mi kości? Może potrzeby zmalały? No, ale żadna poznańska propozycja nie mieści się w kategorii „must”. Warsztaty tańca są dla mnie za daleko: przedzieranie się samochodem przez całe miasto lub dzięki kolei metropolitalnej i autobusów czy tramwajów, oznacza dołożenie do zajęć kilku godzin na dojazdy, a to za dużo, nie stać mnie na to, folklor nie pasjonuje mnie za bardzo, gwara poznańska także nie nęci, ale okej, jednego dnia popatrzę na Bamberki, drugiego sprawdzę regionalne rzemiosło; slam poetycki też nie za bardzo porywa, preferuję inną formę prezentacji, co pewnie ma podłoże generacyjne, ale może wpadnę, by przekonać się, iż z poezją nie jest tak tragicznie, jak by można sądzić na podstawie ilości sprzedawanych tomików wierszy czy stanu rozumienia metafor w facebookowych dyskusjach. Tyle, iż to też kilka godzin jednego dnia. A co dalej?

Malta Festival Poznań 2019, fot. Klaudyna Schubert

Sezon wakacyjny. Sezon turystyczny. Może wystawy? Ryszard Kaja z okresu poznańskiego w galerii UAP, Jan Lebenstein w Galerii Piekary, fotografia w CK Zamek, sztuka meksykańska (w ciekawym ujęciu mieszania wpływów kulturowych) Parry w Słodowni Starego Browaru… Trochę jednak mało…

Oczywiście, NGO-sy się oburzą, bo przecież są też ich koncerty, spektakle, potańcówki, a ja kręcę nosem. Tak, bo mam osobisty problem do rozwiązania: gości „zza wielkiej wody” i nie wiem, co im zaproponować, jeżeli nie ma to być po raz kolejny Muzeum Narodowe, Kórnik albo Rogalin. Do wędrowania po Poznaniu przez cały czas zniechęcają rozkopane ulice, choćby jeżeli któraś z imprez by przyciągała jak magnes.

Chyba trzeba będzie znowu ruszyć w Wielkopolskę. Na szczęście, coraz więcej tam atrakcji. Ostatnio doszły Skrzynki koło Stęszewa, jest Mosina z Galerią, Kalisz, Śrem, Ostrów, Piła ze swoim muzycznym festiwalem, który akurat dzieje się w drugiej połowie sierpnia, trasy rowerowe, nowa kładka w Owińskach… Damy radę. Poznania jednak mi szkoda, bo pamiętam czasy (całkiem niedawne), kiedy nie lada wyzwaniem było zaplanowanie urlopu tak, by nie ominąć któregoś z wielkich wydarzeń. Nie jestem miłośniczką festiwali jako takich, ale te poznańskie miały sens: otwierały nas na świat, polską sztukę konfrontowały z zachodnią i wschodnią, prowokowały dialog i inspirowały. Wszystko funkcjonowało niczym koło zamachowe dla późniejszych pomysłów. Pompowało też własne ego – iż jest się w środku czegoś istotnego, a to przecież ma znaczenie; wszak ego przypominające sflaczały balonik nie motywuje do niczego, co najwyżej sprzyja popadaniu w coraz dłuższy sen.

Malta Festival Poznań 2019, fot. Klaudyna Schubert

Zniknęły Transatlantyk, Nostalgia, Międzynarodowy Festiwal Teatrów Tańca, Tzadik, Festiwal Gitary, Festiwal Wiosny, Poznań Live Festival… Powie ktoś: generowały koszty. No, tak – ale bezkosztowo nie da się ich zrobić. Były wielkie, międzynarodowe. A co dawały? Czy rzeczywiście tylko „poczucie niesprawiedliwości” u organizatorów mniejszych imprez? Miasto kojarzone z biznesem nie czerpało z tego nic?

Na całym świecie biznes z kulturą tworzą dobre połączenie, ich mariaż przynosi korzyści każdej ze stron. Co więc poszło nie tak? Dlaczego w Poznaniu się nie udało? Może jednak system dotacji nie był najszczęśliwszy? jeżeli z jednej puli przeznaczane są pieniądze na dużych i małych, staje się to automatycznie zarzewiem konfliktu; poznański doprowadził do tego, iż mamy dziś na mapie kulturalnej miasta mnóstwo małych wydarzeń, ale większych – tych dających szerszą perspektywę, oddech, stwarzających niezbędne dla rozwoju punkty odniesienia – jakoś nie za wiele. Wieniawski, Universitas Cantat, Integracje, Off Cinema, czas pokaże, czy Animator utrzyma swą markę, Malta – nie wiadomo, co z nią dalej, mimo rozpoczętych rozmów z Dominiką Kulczyk…

No, właśnie: Malta. Na jej twórcy, Michale Merczyńskim, nie zostawiono w lipcu suchej nitki – nie chcę do tego wracać. Za parę spektakli jestem mu wdzięczna, ostatnie dziesięć lat wzbudza we mnie – jak to się mówi – „ambiwalentne uczucia”, ale jedno nie daje mi ciągle spokoju: Rada Fundacji. Gdzie była, kiedy zaczęło dziać się źle? Przecież kłopoty finansowe festiwalu nie pojawiły się dopiero teraz. Dług narastał od 2013 roku, kiedy zawaliła się scena (Atoms for Peace) i trzeba było zapłacić za tę katastrofę, a potem doszły kolejne problemy, związane ze wstrzymaniem finansowania przez MKiD, toczącym się procesem, zmniejszeniem dotacji samorządowych, pandemią i inflacją itd. Plus kłopoty wizerunkowe.

Doświadczenie pokazuje, iż większość rad w fundacjach powołuje się tylko po to, by spełnić warunek prawny. Czy i tym razem tak było, nie wiem. Nazwiska w radzie przednie: Karol Działoszyński, Małgorzata Dziewulska, Tomasz Kwieciński, Grażyna Kulczyk, Piotr Voelkel. Wszyscy o kompetencjach, które pozwalały zabierać głos nie tylko w sprawach finansowych, ale i programowych, ale rada milczała, czyli należy domniemywać, iż akceptowała wszystko. Tylko Lech Raczak – dyrektor artystyczny Malty do 2012 roku – publicznie mówił o swoich zastrzeżeniach związanych na przykład ze zmianą formuły festiwalu w 2010 roku, a co za tym idzie z wprowadzeniem „idiomów” i kuratorów, i z tego powodu odszedł dwa lata później. Merczyński twierdził, iż czasy się zmieniły, więc festiwal musi się dostosować, stać się bardziej społeczny, inkluzywny, edukacyjny. Może i tak. Może taka kolej rzeczy: przyszło nowe pokolenie, a wraz z nim odmienne potrzeby… No ale to starsze straciło łączność z imprezą, przestała być dla nich sceną konfrontacji ze sztuką takiego formatu, jaką spotykali tu wcześniej. Malta więc z roku na rok coraz bardziej im obojętniała, a poziom jej finansowania w związku z tym stawał się coraz mniej zrozumiały, jakoś rozjechały się oczekiwania i akceptacja.

Malta Festival Poznań 2019, fot. M. Zakrzewski

Nie wiem, czy rada o tym dyskutowała, mam jednak wrażenie, iż jednoosobowy zarząd fundacji (Michał Merczyński) o wszystkim decydował sam i na koniec został sam z problemem upadłościowym, bo w gruncie rzeczy do tego doszło.

Z tej historii wynikają adekwatnie dwa wnioski: pierwszy dotyczący konieczności takich zmian w funkcjonowaniu fundacji, by rady były „organami nadzoru” nie tylko jako zapis w KRS-ie, i drugi, równie ważny, dotyczący właśnie pieniędzy – dotacji, które rozdzielą finansowanie „okrętów flagowych” i wydarzeń mniejszych, budujących codzienny koloryt miasta. Duże, międzynarodowe festiwale to święta sztuki, a wynikające z ich istnienia korzyści są oczywiste – wielopłaszczyznowe i długoterminowe, jednak casus Malty czy Transatlantyku pokazuje, iż miasto nie powinno odgrywać roli wyłącznie skarbnika. Ten temat ciągle powraca, jest jak wrzód nabrzmiewający, który w końcu pęka, zresztą zgodnie z przewidywaniami. Plasterek nie pomoże ani tym bardziej wzruszanie ramionami, bo choćby jeżeli Malta stanie się festiwalem kolejnej fundacji, problem przez to nie zniknie. No i dotyczy nie tylko Malty, a łatwo wylać dziecko z kąpielą.

Idź do oryginalnego materiału