Szorstkowłosy wybawiciel

newsempire24.com 15 godzin temu

Kudłaty wybawca

Rytmiczne stukanie kół i migające za oknem drzewa usypiały. Marek zasnął, opierając czoło o szybę, trzymając w ręce duże różowe pudełko z lalką — prezentem dla sześcioletniej córki. Została mu ponad godzina drogi: służbowa podróż dobiegała końca, a on nie mógł się doczekać spotkania z rodziną.

Sen był zaskakująco wyraźny: rodzinny dom, ukochana Ania, Zosia — jego małe słoneczko. choćby kundelek Kłaczek się przyśnił — ten sam pies, którego nie cierpiał. Mały, bezużyteczny, tchórzliwy. Ale Zosia wyprosiła — przyniosła go jako szczeniaka z ulicy, a on, patrząc w jej oczy, dał się przekonać.

Pociąg szarpnął i gwałtownie zahamował. Marek otworzył oczy. Naprzeciw siedziała nieznajoma kobieta.

— Dzień dobry. Znamy się? — zapytał zdezorientowany.

— Nie, przepraszam. Po prostu wzruszające wyglądało — taki poważny mężczyzna z pudełkiem lalki na kolanach.

— To dla córki. Z każdego wyjazdu staram się coś przywieźć. Strasznie za nią tęsknię.

— Szczęściarze z waszej rodziny…

— To ja mam szczęście, iż ich mam — odpowiedział z uśmiechem.

Szybko dotarł na skraj miasteczka, obok bloków, w stronę swojego domu. Zobaczył furtkę — była otwarta. Pomyślał, iż pewnie Ania z córką wyszły go powitać. Ale przed domem spotkała go blada, przerażona żona.

— Marek! Zosia zgubiła się!

Słowa ciąły jak nóż. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Marek postawił torbę przy płocie. Lalka została w dłoniach.

Ania ledwo łapała oddech ze strachu. Mówiła, iż słyszała córkę — bawiła się z Kłaczkiem w piaskownicy. Potem na chwilę weszła do kuchni. Wróciła — cisza. Zosi nigdzie. Obiegła podwórko, ulicę, dom. Nic.

— Furtka była zamknięta?

— Zosia mogła otworzyć… Ale wie, iż nie wolno…

Ruszyli na poszukiwania. Przeszukali okolice. Wołali. Spytali sąsiadów. Po godzinie zrozumieli — sprawa jest poważna. Policja. Ochotnicy.

W piaskownicy zostało tylko wiaderko i ślady. Kłaczek też zniknął.

— Może jest z nią — zamyślił się komisarz.

Marek nie miał wątpliwości: Zosia żyje. Pójdzie do lasu, znajdzie ją. Nie ważne jak. W koszulce, mimo nocnego chłodu. „Zosi jest zimno — więc i ja nie chcę się ogrzać”, powtarzał w kółko.

Z latarką w ręce, w towarzystwie ochotników, przeczesywali las. Co jakiś czas zatrzymywali się, krzyczeli. Bez odpowiedzi. Marek przypomniał sobie, jak kiedyś zabrał córkę z przedszkola i usłyszał: „Tato, możemy zostawić szczeniaczka?” — i pokazała na drżącą kulkę.

Kłaczek stał się jej wiernym przyjacielem. Grzał, gdy była chora. Smucił się, gdy jej nie było. Więcej niż pies. Prawie anioł stróż.

A teraz — w ciemności mignęło znalezisko. Różowy kapelusz z uszami. Potem sandałek.

— To jej! — powiedział ochrypłym głosem Marek.

Ochotnicy milczeli. Ich spojrzenia mówiły wszystko. Ale Marek odpędzał od siebie grozę. „Żyje. Ona żyje. Znajdę ją”.

Po kilku godzinach krzyki przerwały ciszę. Grupa znalazła wąwóz. Na dole — dziewczynka. Blada, podrapana, ale żywa.

— Tato… Pić mi się chce — szepnęła, gdy znalazła się w ramionach ojca.

— Już, kochanie. Wszystko w porządku.

I dopiero gdy wyszli na górę, Zosia podniosła się lekko:

— Kłaczek tam… Sam nie mógł wyjść…

Psa znaleziono. Ranny, ze złamaną łapą. Pełzał za ludźmi, żeby zauważyli jego i Zosię.

Rano weterynarz spojrzał na Kłaczka:

— Uśpić?

— Nie. Leczyć. Uratował moją córkę.

Po dwóch tygodniach Zosia znów biegała po podwórku. A obok — Kłaczek, lekko utykając, radośnie szczekał. W każdym kroku tego małego kudłatego psa było więcej oddania i miłości niż w słowach.

Okazał się nie tylko pożyteczny. Stał się bohaterem. Prawdziwym.

Idź do oryginalnego materiału