Właściciel restauracji zatrudnił bezdomną kobietę z synem jako sprzątaczkę. Gdy włączył kamery monitoringu, zobaczył, jak tańczy…
Słońce, niby ogromna rozżarzona tarcza, powoli chowało się za dachami kamienic, malując niebo w purpurę, złoto i miód. Powietrze przesiąknięte było zapachem jesieni — mieszaniną wilgotnych liści, dymu z pojedynczych kominów i odległą nutą kawy z ulicznych budek. Ludzie spieszyli do domów, śmiali się, obejmowali, żyli. A Stanisław stał samotny, niczym pomnik zapomnianych czasów, i patrzył na pustkowie jak na grób własnej młodości.
Jego dłonie, schowane w kieszeniach jedwabno-wełnianego płaszcza od włoskiego projektanta, były lodowate, mimo grubych wełnianych rękawiczek. Nie czuł ciepła, nie czuł upływu czasu, nie czuł miasta wokół. Pozostał tylko tępy ból w piersi i błyski przeszłości, jak kadry ze starej taśmy filmowej.
Przed nim, za zardzewiałą siatką, leżało miejsce, gdzie niegdyś rozbrzmiewała muzyka, gdzie pary wirowały w rytm bitów, gdzie rodziły się pierwsze uczucia, gdzie po raz pierwszy pocałował dziewczynę pod gwiazdami. Parkiet taneczny. Jego parkiet. Kiedyś pachniał tu młodością, wolnością, nadzieją. Teraz — tylko chwastami, rdzą i ciszą przerywaną szelestem wiatru.
To miejsce było dla niego jednocześnie świętością i przekleństwem. Tu był szczęśliwy. Tu marzył. Tu po raz pierwszy uwierzył, iż może wszystko. A teraz, stojąc za tym płotem, czuł, jakby jego dusza również zarosła — jak ten pusty plac — chwastami, rozczarowaniem, samotnością.
Myśli same powróciły do tego, co wydarzyło się zaledwie godzinę wcześniej. *Kinga*. Jego gwiazda. Jego koszmar. Jego błąd.
W gabinecie, urządzonym w stylu loftu — ceglane ściany, ciepłe światło, skórzana sofa, barek z rzadką whisky — panowała lodowata atmosfera. Kinga stała na środku, niczym posąg z marmuru i trucizny. Jej ciało — idealne, wyrzeźbione latami treningów, wzrok — zimny jak stal. Patrzyła na niego, jakby był nikim. Śmieciem, które trzeba wyrzucić.
— Nie masz prawa tak do mnie mówić — syknęła, jej głos ciął jak brzytwa. — Ja jestem twarzą twojej kawiarni. Bez mnie jesteś nikim.
Stanisław stał przy oknie, plecami do niej. Nie odwrócił się. Nie chciał widzieć tej maski arogancji. Wiedział prawdę: tak, tańczyła świetnie. Ale talent bez duszy to tylko popis. A ona od dawna tańczyła nie dla ludzi, ale dla siebie. Dla sławy. Dla fanów, których uważała za swoją własność.
— Nigdy nic między nami nie było, Kingo — powiedział spokojnym głosem, jak tafla jeziora przed burzą. — I nie będzie. Jestem ci wdzięczny. Za lata pracy, za gości, za to, iż naprawdę byłaś najlepsza. Ale przestałaś się uczyć. Zaczęłaś żądać, a nie proponować. Uważasz, iż świat kręci się wokół ciebie. To koniec.
Położył na stole kopertę. Grubą. Ciężką. W środku — suma równa rocznej pensji. Większa nawet. To nie była zemsta. To był gest pożegnania. Szacunek dla jej talentu, nie dla charakteru.
Kinga choćby nie spojrzała na kopertę.
— Weź swoje słowa z powrotem — syknęła. — Odejdę. A twoje imperium się rozpadnie. Ludzie przychodzili dla mnie. Za miesiąc będziesz siedział w pustej sali jak stary głupiec, który nie zrozumiał, kto zrobił go bogatym.
Stanisław w końcu się odwrócił. W jego oczach nie było gniewu ani żalu. Tylko zmęczenie. I absolutna pewność.
— Zwalniam cię — powiedział. — Dwa tygodnie — zgodnie z prawem. Administrator wypłaci ci należności. Powodzenia.
Wyszedł, nie oglądając się. Auto czekało przed budynkiem. Wsiadł, włączył muzykę — cichą, klasyczną — i po prostu odjechał. Bez celu. Bez planu. Tylko droga. I myśli, jak odłamki szrapnela, rozrywające świadomość.
Godzinę później znalazł się tu. Przy tym płocie. Przy swojej młodości. Przy swoim bólu.
Następnego ranka głowa huczała, jakby przeszedł przez nią huragan. Stanisław obudził się z uczuciem, iż stracił coś ważnego. Ale nie pracę. Nie kobietę. Tylko samego siebie. I w odpowiedzi na wewnętrzne wezwanie zrozumiał nagle — musi tam wrócić. Na tę ziemię. Gdzie kiedyś się śmiał, tańczył, zakochiwał.
W bagażniku znalazł łom — zardzewiały, ale mocny. Przyjechał na pustkowie. Odsunął siatkę, wślizgnął się przez szczelinę — jakby w przeszłość.
Teren przywitał go ciszą. Wiatr szeleścił suchymi liśćmi, niczym przewracając strony zapomnianej książki. Stara drewniana estrada przechylała się, jak zmęczony życiem starzec. Drzwi zabite deskami, okna — czarne pustki. Jedno — rozbite.
Zajrzał do środka. Półmrok. Pył. Pajęczyny. Resztki krzeseł, zardzewiałe gwoździe, fragmenty plakatów startych przez czas.
A jednak wszedł. Nie dlatego, iż chciał. Ale dlatego, iż czuł — tam, w środku, coś na niego czeka. Może odpowiedź. Może wybaczenie.
Zrobił trzy kroki. Spróchniała podłoga zatrzeszczała — i zawaliła się.
Spadanie trwało sekundę. W tej sekundzie zdążył pomyśleć: *„To już koniec. Za co? Za dumę? Za samotność? Za to, iż zapomniałem, kim byłem?”*
Wylądował na kupie gruzu i desek. Ból przeszył bok, dłonie były zdarte, ale żył. *Żył*. I to już było cudem.
Znalazł się w piwnicy. Trzy metry w dół. Betonowe ściany — gładkie jak szkło. Żadnych uchwytów. Żadnych schodów. Żadnej nadziei.
Telefon — w samochodzie. Był w pułapce.
— Hej! — krzyknął. — Jest ktoś? Pomocy!
Głos odbił się od ścian jak echo z pustki. Nikt nie odpowiedział.
Próbował się wydrapać. Chwytał się szczelin, kawałków prętów. Zsuwał się. Krew spływała po palcach. Rozpacz ściskała serce.
Po godzinie usiadł na cegle. Zamknął oczy. Myślał, jak głupio to wszystko się kończy. Właściciel sieci kawiarni, człowiek, który zbudował imperium od zera, ginie w dziur