Sywkowa rozdaje rzeczy związane z miłością przez teściową dla wnuków
— No i co ci nie pasuje w tych skarpetkach? Ciepłe, starannie zrobione, kolor przyjemny, przytulony. Już niedługo jesień, chłodne dni, idealny czas na nie — zapytałam Katarzynę, trzymając w rękach parę wełnianych skarpet, które przed chwilą mi wręczyła.
— Ale wzór jakiś staroświecki — machnęła ręką Kasia, poprawiając włosy. — Mam syna, on nie założy czegoś takiego. A teściowa już tak dużo narobiła, iż w szafach już się nie mieści, tego nie da się wszystkiego nosić.
— Dobrze, daj je tutaj — westchnęłam, zabierając skarpety i kładąc je obok swetra, który Kasia podarowała mi na urodzieu.
Maria Kowalewska, teściowa mojej przyjaciółki, niedawno przeszła na emeryturę. Mieszkała w małym domku pod Krakowem i była prawdziwą czarodziejką robótek ręcznych. Jej drzewi i włóki zdawały się tworzyć cuda: czapki, swetry, skarpety — wszystko wychodziło tak piękne, iż nie można było oderwać wzroku. Ale jej żarliwość do oszczędności czasem płatała jej figla.
Maria Kowalewska potrafiła rozpruć starą bluzkę, żeby z jej włóki zrobić coś nowego dla wnuków. Tego typu rzeczy wyglądały na nieco zużyte, z supłami i przetarciami, a o modzie w nich nie było mowy. Z kolorami też nie przesadzała, wybierając to, co akurat miała pod ręką. Dlatego Kasia, synowa, albo wyrzucała jej podarunki, albo rozdawała znajomym, choćby bez rozpakowania.
Ale dla wnuków Maria Kowalewska dawała z siebie wszystko. Wydawała swoje skromne oszczenieowania na dobrą włókę, godzinami siedziała nad robotą, wkładając w każdy ścieg miłość i troskę. Te skarpety, które Kasia mi oddała, były prawdziwym dziełem sztuki: miękkie, ciepłe, z delikatnym wzorem. Trzymałam je w rękach i czułam to ciepło, które babcia chciała przekazać wnukowi.
Pewnego dnia spojrzałam przez okno i zamarłam: sąsiedzki chłopczyk biegał w czapce, którą Kasia niedawno próbowała wcisnąć mnie. Tak samo było z kamizelką i szalikiem — wszystko, co Maria zrobiła z sercem, Kasia rozdawała, choćby nie przymierzywszy synowi. Nie rozumiałam, jak można tak postępować. Te rzeczy nie były tylko ubraniami — była w nich część serca starszej kobiety, która chciała sprawić euforia wnukom.
Skarpety, które Kasia mi oddała, idealnie pasowały mojej córce. Założyłam je na nią, a ona z euforią tupała po domu, chwaląc się, jakie są przyjemne. Chętnie kupiłabym takie w sklepie, ale gdzie takie znaleźć? Zaproponowałam Kasi, żeby z mężem porozmawiała z teściową, wyjaśniła, iż nie podobają jej się niektóre rzeczy, żeby ta nie traciła czasu. Ale Kasia tylko wzruszyła ramionami:
— O, daj spokój. Łatwiej rozdajć, niż się z nią kłócić. I tak nie zrozumie.
Patrzyłam na nią i czułam, jak we mnie rośnie gniew. Nie o mnie chodziło, a o Marię Kowalewską. Ta kobieta, z jej zmęczonymi dłońmi i dobrym sercem, godzinami liczyła oczka, myśląc o wnuku. A jej praca była wyrzucana lub oddawana obcym, bez podziękowania.
Kasia ciągle narzekała na teściową: iż za bardzo się wtrąca, iż daje niechciane rady. Ale ja widziałam w tym tylko obojętność. Maria nie tylko robiła na drutach — próbowała być bliżej rodziny, wnuka, którego widywała raz na miesiąc. A Kasia zamiast doceniać jej starania, odganiała ją jak natrętną muchę.
Pewnego dnia nie wytrzymałam. Siedziałyśmy u Kasi, a ona ponownie rozdawała prezawy od teściowej — tym razem bluzkę dla syna. Wzięłam rzecz w dłonie: miękka wełna, drobny wzór, idealne szwy. Wyobraziłam sobie, jak Maria, siedząc w swoim starym fotelu, liczy oczka, żeby wszystko było idealne. I nie wytrzymałam:
— Kasiu, ty w ogóle rozumiesz, ile pracy w to włożyła? Ona stara się dla twojego syna, a ty choćby nie spojasz, co ona zrobiła!
Kasia przewróciła oczami:
— Oj, daj już spokój. Łatwiej oddać, niż tłumaczyć, iż to niemodne. I tak się obrazi.
Milczałam, ale w środku gotowałam się. Bolało mnie, iż nikt nie docenia starań tej kobiety. Myślałam o tym, jak jej będzie, gdy dowie się, iż jej podarunki trafiają do obcych. Może już się zgaduje, ale milczy, żeby nie pokłócić się z synem i synową?
Teraz stoję przed wyborem: brać rzeczy, które Kasia mi oferuje, czy odmówić? jeżeli wejnię, to tak, jakbym wspierała jej obojętność. jeżeli odmówię, obrazi się, a nasza przyjaźń pęka. Ale za każdym razem, gdy zakładam córce te skarpety, czuję się winna wobec Marii. Jej praca zasługuje na szacunek, a nie na kurzenie się w cudzych szafach.
Co mam zrobić?