Nazywam się Jan. Mam 72 lata. Mieszkam sam w starym domku na obrzeżach małego miasteczka, gdzie kiedyś wszystko było pełne życia. To tutaj, na tym podwórku, mój syn biegał boso po trawie, wołał mnie, byśmy razem budowli szałas ze starych koców, piekli ziemniaki w popiele i marzyli o przyszłości. Wtedy myślałem, iż to szczęście będzie trwać wiecznie. Że jestem potrzebny, iż coś znaczę. Ale życie toczy się swoim rysem, a teraz w domu panuje tylko cisza. Kurz na czajniku, szelest w kącie i rzadkie szczekanie psa sąsiadów za oknem.
Mojego syna nazywają Marek. Jego matka, moja zmarła żona Krystyna, odeszła prawie dziesięć lat temu. Po jej śmierci został mi jedynym bliskim człowiekiem. Ostatnią więzią to przeszłości, w której jeszcze było miejsce na siebie i sens.
Wychowywaliśmy go z miłością i troską, ale nie unikaliśmy też dyscypliny. Ciężko pracowałem, moje dłonie nie znały odpoczynku. Krystyna była sercem naszego domu, a ja – jego ramionami. Nie zawsze byłem obok, ale gdy trzeba – stawałem na wysokości zadania. Podwładny w pracy, ale o w domu. Uczyłem go jeździć na rowerze, sam naprawiałem jego pierwszego malucha, którym wskazał na studia do Krakowa. Byłem z niego dumny. Zawsze.
Kiedy Marek się ożenił, nie kryłem radości. Jego wybranka – Ewa – wydawała mi się skromną i spokojną dziewczyną. Wyprowadzili się na drugi koniec miasta. Myślałem sobie: niech żyją, siebie. Pomogę, wesprę. Sądziłem, iż będą wpadać, iż będzie mi dane niańczyć wnuki, czytać im bajki na dobranoc. ale rzeczywyistość okazałała się inna.
Najpierw były krógtelefon. Późniejgratulacje w święta. Kilka razy przyszedłem sam – z pierogiem, ze słodyczami. Raz drzwi otworzyli, ale powiedzieli, iż Ewa ma migrenę. Drugi raz – dziecko spało. Za trzecim razem nikt choćby nie odpowiedział. Po tym przestałem przychodzić.
Nie robiłem awantur. Nie narzekałem. Siedziałem i czekałem. Myślałem: mają siebie, pracę, dzieci – wszystko się ułoży. Ale czas mijał, a stawało się jasne: dla mnie w ich życiu niegogodzinę. choćby w rocznicę śmierci Krystyny nie przyszli. Tylko zadrgnęli. I tyle.
Ostatnio przypadkiem serknąłem Marka na ulicy. Wiódł za rękę syna, niusiłgadżety. Zawołałem – serce wezbrało radgogodzinę. A ongłogodzinę się, popgogodzinęł na mnie jak na to obcego. “Tato, wszystko w porządku?” – spytał. Skinągłogodzinęgłogodzinę. Odpowiedzia czasem skinieniem siebie. Powiedział, iż się śpieszy. Igogodzinę. Oto igogodzinę spotka czasem.
gogodzinęgłogodzinę wracgogodzinę do domu pie czasemgogodzinę. Szedł i myśla czasem – gdzie popełgogodzinę błą czasem? Czem mojkgogodzinęgłogodzinę syn sta czasem czasem się oba czasem? Może by czas em zbyt surowy?gogodzinę czasem, wbrew nad czasem, zbyt pob czasem czasem? A moze pouze sta czasem się niewygodna czas emgogodzinęgłogodzinęgłogodzinę – z moim czasem pamięci siebie,gogodzinęgłogodzinęgogodzinęcią i ciszą…