Syn przyprowadził do domu “narzeczoną z tundry” z trójką dzieci — wyrzuciliśmy ich, ale potem poznaliśmy prawdę

newsempire24.com 19 godzin temu

Dzisiaj serce zamarło mi w piersi, gdybym tylko mogła, wyplułabym je z przerażenia. Pamiętam ten wieczór, zwykły telefon od syna: „Mamo, przyjeżdżamy z Anią (imię zmienione), chcemy się przedstawić“. Głos miał radosny, pewny siebie, jakby wreszcie podjął istotną decyzję. Wymieniliśmy z mężem spojrzenia — może nasz Kacper wreszcie się ustatkuje, ożeni. Ileż można być kawalerem!

Kacper zawsze był niepokorny. Od dziecka samodzielny, ale uparty. Po szkole poszedł do wojska, a potem nagle: „Jadę w Bieszczady. Pracować. Zarobię“. Byliśmy w szoku, ale nie protestowaliśmy. Wyjechał — wracał z darami lasu: grzyby, sery owcze, miód. Mówił, iż tam jest jego miejsce — natura surowa, ale piękna, ludzie prawdziwi.

A teraz — oświadczył, iż się żeni. Nakryliśmy stół, przygotowaliśmy chleb i sól, ubraliśmy się od święta. Dzwonek do drzwi. Otwieram — i prawie tracę mowę.

W progu stała kobieta. A adekwatnie najpierw zobaczyłam tylko ogromną kożuchową kurtę, a za nią trójkę dzieci i Kacpra. Kurtę zdjęła — i wyłoniła się drobna dziewczyna z gęstymi, czarnymi włosami i przenikliwym wzrokiem. Kacper przedstawił:

— To Marysia. Moja narzeczona.

Coś we mnie pękło. Dziewczyna skinęła głową, dzieci bez zaproszenia usiadły na podłodze. Jeden zaczął ściągać buty, drugi wspinał się na parapet. Najmłodsze Marysia przywiązała szalem do nogi stołu, żeby nie uciekło. Wszystko w ciszy, w zapachu dymu i ziół — jakby całe Bieszczady weszły do naszego mieszkania w Krakowie.

Przeszliśmy do salonu. Rozłożyłam biały obrus. Marysia zaczęła nakładać dzieciom jedzenie rękami. Sama jadła widelcem, ale grzebała nim w ustach. Mówiła krótko, urywanie.

— Wasze dzieci? — spytał mój mąż, patrząc na trójkę na podłodze.

— Moje — odparła obiektywnie.

Wymieniliśmy z mężem spojrzenia. To teraz nasza rodzina?

— Kacper, synu, gdzie się poznaliście? — zapytałam, głos mi drżał.

— W górach, mamo. Ona śpiewa jak anioł. Usłyszałabyś! — odpowiedział z zachwytem, a ja nagle przestałam go rozumieć.

— A gdzie zamierzacie mieszkać? — wtrącił mąż.

— W szałasie — wzruszył ramionami Kacper.

Wtedy coś we mnie pękło. Wyszłam do kuchni, za mną mąż. Patrzymy na siebie — oczy jak spodki.

— Co robimy?

— Nie wiem — rozłożył ręce.

Wróciliśmy. Mąż podszedł do syna i, nie patrząc mu w oczy, podał banknoty:

— Masz na hotel. Wybacz, ale nie zostaniecie tu.

Kacper westchnął:

— Zawsze mówiliście: byleby się ożenił, przyjmiemy każdą. Więc przyprowadziłem.

Wyszli. Z dziećmi. Z kożuchem. Z zapachem gór.

Minęło czterdzieści minut. Znowu dzwonek. Otwieram — znów oni. Ale teraz inni. Marysia bez kożucha, w zwykłej kurtce, włosy związane w kucyk, w oczach iskry.

— Dzień dobry — powiedziała grzecznie. — Przepraszamy.

— Nie rozumiem — wydukałam, cofając się.

Kacper uśmiechnął się i wszedł do środka:

— Mamo, przecież zawsze powtarzaliście: byleby się ożenił. A ja — nie chcę. Na razie. To Marysia, moja przyjaciółka. Wymyśliliśmy żart. Jest z Zakopanego, przyjechała z siostrzeńcami. Nie mieli gdzie nocować. Pomyślałem: może zagramy scenkę?

Usiadłam na stołku w przedpokoju. Nogi się pode mną ugięły.

— Synu, rób, co chcesz, ale tak nie strasz. Prawie dostałam zawału! — wykrztusiłam.

Wróciliśmy do stołu. Marysia, już zupełnie inna, pomagała w kuchni. Dzieci siedziały grzecznie, śmiały się. A my z mężem zrozumieliśmy: tak, starzejemy się. Ale żart syna się udał — strach był jak w życiu.

Idź do oryginalnego materiału