No czekaj, opowiem ci co się u nas stało – prawie dostałam zawału! Pamiętam ten wieczór jak dziś: dzwoni Piotrek, mój syn, i takim podekscytowanym głosem: „Mamo, przyjedziemy z Anią (imię zmienione) trochę później, chcemy się przedstawić”. No my z ojcem od razu się uradowaliśmy – no wreszcie, Piotrek się ustatkuje, może ślub zrobią!
Piotrek zawsze był specyficzny. Od małego samodzielny, ale uparty jak osioł. Po szkole poszedł do wojska, a potem nagle: „Wyjeńdżam w Bieszczady, pracować”. My w szoku, ale nie protestowaliśmy. No i przyjeżdżał czasem z jakimiś specjałami – oscypki, miód leśny, grzyby. Mówił, iż mu tam dobrze, przyroda dzika, ale piękna, ludzie prości, ale prawdziwi.
A tu nagle – oświadczyny! gwałtownie stół nakryliśmy, chleb i sól przygotowaliśmy, najlepsze ubrania założyliśmy. Dzwonek do drzwi. Podchodzę, otwieram… i mało nie padłam.
W drzwiach stała kobieta. A adekwatnie najpierw zobaczyłam ogromny kożuch z owczej skóry, a za ni – troje dzieci i Piotrek. Kożuch wszedł, rozpiął się – i wyszła z niego drobna, niska dziewczyna z gęstymi czarnymi włosami i bystrym, jak u sroki, spojżeniem. Piotrek przedstawił:
– To Jadwiga. Moja narzeczona.
Mnie w środku wszystko się przewróciło. Dziewczyna tylko skinęła głową, a dzieci, nie pytając o pozwolenie, usiadziły od razu na podłodze. Jedno zaczęło ściągać buty, drugie właziło na parapet, a najmłodsze Jadwiga sprytnie przywiązała sznurkiem do stolika, żeby nie uciekło. Wszystko w ciszy i takim zapachu – jakby całe Bieszczady wjechały do naszego mieszkania w Krakowie.
Prześliśmy do salonu. Rozłożyłam biały obrus, nakryłam stół. A Jadwiga… rękami (!) zaczęła nakładać dzieciom jedzenie. Sama jadła widelcem, ale grzebała nim w gębie. Mówiła krótko, urywanymi zdaniami.
– To wasze dzieci? – spytał mój mąż, patrząc na tę trójkę na podłodze.
– Moje – odpowiedziała bez emocji.
Wymieniłam spojrzenie z mężem. To co, teraz to nasza rodzina?
– Piotrek, synu, gdzie się poznaństwo? – spytałam, a głos mi drżał.
– W górach, mamo. Ona śpiewa niesamowicie. Powinnaś usłyszeć! – odpowiedział z zachwytem, a ja nagle przestałam go poznawać.
– A gdzie zamieszkacie? – wtrącił mąż.
– W szałasie da się – wzruszył ramionami Piotrek.
Wtedy coś we mnie pękło. Wyszliśmy z mężem do kuchni, patrzymy na siebie – oczy w słup.
– Co robimy?
– Nie wiem – rozłożył ręce.
Wróciliśmy do pokoju. Mój mąż podszedł do syna i, bez patrzenia w oczy, podał pieniądze:
– Masz na hotel. Wybaczcie, ale u nas nie zostaniecie.
Piotrek westchnął:
– Ale przecież zawsze mówiliście – byle się ożenił, byle z kim. No to przyprowadziłem.
Wyszli. Z dziećmi. Z kożuchem. Z tym zapachem.
Minęło ze czterdzieści minut. Znowu dzwonek. Podchodzę… i znów oni. Ale teraz – zupełnie inni. Jadwiga już bez kożucha, w zwykłej kurtce, włosy w kucyku, oczy wesołe.
– Dzień dobry – powiedziała grzecznie. – Przepraszamy.
– Nic nie rozumiem – mruknęłam, cofając się.
Piotrek uśmiechnął się szeroko i wszedł pierwszy:
– Mamo, no przecież ciągle powtarzaliście: żeby się ożenił, żeby się ożenił. A ja nie chcę. Jeszcze. To Jadwiga, moja przyjaciłżka. Postanowiliśmy was trochę podroczyć. Ona jest spod Zakopanego, przyjechała z siostrzeńcami w gości. Nie mieli gdzie spać, więc pomyślałem… może taki żart?
Usiadłam od razu na stołku w przedmiowżu. Nogi mi się ugięły.
– Synu, rób co chcesz, ale nigdy więcej tak nie strasz. Mało mi serce nie wyskoczyło! – wykrztusiłam.
Wróciliśmy do stołu. Jadwiga, już zupełnie inna, pomagała w kuchni. Dzieci siedziały grzecznie i się śmiały. A my z mężem zrozumieliśmy jedno – starzejemy się. Ale żart syna był udany… taki trochę prawdziwy.