Syn powiedział, iż niszczę jego rodzinę. A ja tylko poprosiłam synową, żeby umyła po sobie naczynia.
Miałam zaledwie dwadzieścia dwa lata, kiedy mąż zostawił mnie z dwuletnim synkiem. Nazywał się Marcin i wtedy wydawał się solidnym mężczyzną, opoką. Ale gdy tylko życie zaczęło wymagać od niego odpowiedzialności, troski, pieniędzy na dom – uciekł. Poszedł do innej, ładnej i lekkiej jak wiosenny wiatr. Powiedział, iż jest zmęczony. Że nie chce się „zaharowywać”.
I zostałam sama z malutkim dzieckiem i stertą rachunków do zapłacenia. Wszystko spadło na moje barki – przedszkole, praca, dom, choroby, zakupy, choćby kran naprawiałam sama. Pracowałam od rana do wieczora, wracałam i wciąż musiałam myć podłogi, gotować zupę, prać pieluchy, prasować koszule. Teraz można powiedzieć „było ciężko”, ale wtedy nie było czasu w słowa. Trzeba było przetrwać.
Syna wychowywałam, jak umiałam – z miłością, z troską. Może za bardzo go rozpieszczałam? W wieku dwudziestu siedmiu lat nie umie usmażyć ziemniaków, ale zawsze miał czyste koszule, pełny brzuch i poczucie, iż „mama wszystko załatwi”. Miałam nadzieję, iż jak się ożeni, wreszcie stanie się mężczyzną, a ja trochę odpocznę, znajdę lekką pracę, może gdzieś pojadę, w końcu zacznę żyć dla siebie. Ale wyszło inaczej.
„Mamo, my z Oliwią na razie pomieszkamy u Ciebie, tylko na chwilę” – oznajmił pewnego wieczoru. „Oszczędzimy i wynajmiemy mieszkanie.”
Co miałam powiedzieć? Wzruszyłam ramionami i się zgodziłam. Myślałam: no dobrze, niech pobędą, młodzi małżonkowie przecież. Oliwia, liczyłam, przejmie część obowiązków – będzie gotować, sprzątać, prać. A ja jakoś wytrzymam.
Myliłam się.
Oliwia była… delikatnie mówiąc… kompletnie do niczego. Żadnej pomocy. Ani gotowania, ani sprzątania, ani choćby chęci pomocy. Całe dany siedziała w telefonie, piła kawę z koleżankami, leżała na łóżku. Nie myła naczyń, nie prała, nie sprzątała choćby po sobie. Przez trzy miesiące ciągnęłam na sobie wszystkich trzech: syna, jego żonę i jej lenistwo.
A ja wciąż pracowałam. Wracałam wieczorem, a w domu wyglądało to jak po huraganie: pusta lodówka, brudne naczynia, okruchy na podłodze, lepkie plamy na stole, w łazience sterta prania, której nikt nie zamierzał uprać. Szedłam do sklepu, gotowałam, sprzątałam, zmywałam naczynia – wszystko w absolutnej ciszy. Oliwia choćby nie uważała, żeby podziękować.
Był taki moment, kiedy stałam przy zlewie i myłam naczynia, a ona, bez żadnego skrępowania, podeszła i postawiła mi na brzegu brudny talerz, który – jak się okazało – trzymała w swoim pokoju od kilku dni. Były na nim zaschnięte resztki i muszki. choćby się nie zawstydziła. Po prostu postawiła – i poszła. A ja stałam, patrzyłam i nie mogłam uwierzyć, iż dorosła kobieta może się tak zachowywać.
Następnego dnia straciłam cierpliwość. Kiedy znów przyniosła kolejny brudny kubek, powiedziałam spokojnie, bez krzyku:
„Oliwia, jeżeli masz w sobie choć odrobinę sumienia, może chociaż raz w życiu umyjesz po sobie naczynia?”
Nie odpowiedziała. Ani słowa. Tylko spojrzała na mnie jak na powietrze i wyszła. A następnego dnia razem z synem spakowali rzeczy i wynieśli się. choćby się nie pożegnali.
Wieczorem zadzwonił syn. Głos zimny, obcy:
„Mamo, po co to robisz? Dlaczego niszczysz moją rodzinę?”
Nie wierzyłam własnym uszom.
„To ty nazywasz 'niszczeniem rodziny’ prośbę o umycie talerza?”
Rozłączył się.
Od tamtej pory ani on, ani Oliwia nie dzwonią. I wiesz co? Nie żałuję. W domu znów jest cisza. Czysto. Spokojnie. Gotuję sobie herbatę, włączam ulubiony serial i po raz pierwszy od dawna mam siłę, żeby się uśmiechnąć. Nie czuję się służącą. Nie jestem już zmęczona.
A jeżeli po drodze musiałam „zniszczyć czyjąś rodzinę” – cóż, widocznie to nie była rodzina, tylko złudzenie. A ja już nie mam zamiaru żyć w złudzeniach.