Syn oznajmił, iż niszczę jego rodzinę. A ja tylko poprosiłam synową, żeby umyła po sobie naczynia.
Miałam zaledwie dwadzieścia dwa lata, gdy mąż zostawił mnie z dwuletnim synem. Nazywał się Robert i wtedy wydawał mi się solidną podporą. Ale gdy tylko życie zażądało od niego odpowiedzialności, troski i wydatków na rodzinę – zwiał. Poszedł do innej, pięknej i lekkiej jak wiatr. Stwierdził, iż jest zmęczony. Że nie chce się „przejmować”.
I tak zostałam sama z maluchem na ręku i stosem rachunków do zapłacenia. Wszystko spadło na moje barki – przedszkole, praca, dom, choroby, zakupy, choćby kran naprawiałam sama. Harowałam od rana do wieczora, wracałam i wciąż myłam podłogi, gotowałam zupę, prałam pieluchy, prasowałam koszule. Teraz można powiedzieć „było ciężko”, ale wtedy – nie było czasu w gadanie. Trzeba było przeżyć.
Syna wychowywałam jak umiałam – z miłością i troską. Czy rozpieszczałam go? Pewnie tak. Może choćby za bardzo. W wieku dwudziestu siedmiu lat nie potrafi usmażyć ziemniaków, ale zawsze miał czyste koszule, pełny brzuch i przekonanie, iż „mama wszystko załatwi”. Liczyłam, iż jak się ożeni, wreszcie stanie się mężczyzną, a ja trochę odetchnę, zajmę się sobą, może znajdę łatwą pracę dorywczą, gdzieś wyjadę, wreszcie pożyję dla siebie. Ale wyszło inaczej.
— Mamo, z Kasią na razie zamieszkamy u ciebie, tylko na chwilę — oznajmił któregoś wieczoru. — Dopóki nie odłożymy i nie wynajmiemy mieszkania.
No i co miałam odpowiedzieć? Wzruszyłam ramionami i zgodziłam się. Myślałam: trudno, niech pobędą, w końcu to młodzi. Kasia, miałam nadzieję, przejmie troskę o mojego syna – będzie gotować, prać, sprzątać. A ja jakoś wytrzymam.
Myliłam się.
Kasia okazała się… delikatnie mówiąc… absolutnie bezużyteczna. Zero pomocy. Ani gotowania, ani sprzątania, ani choćby ochoty, by cokolwiek zrobić. Całymi dniami siedziała w telefonie, piła kawę z koleżankami, wylegiwała się w łóżku. Nie myła naczyń, nie prała, nie sprzątała choćby po sobie. Przez trzy miesiące ciągnęłam wszystkich troje na swoim grzbiecie: syna, jego żonę i jej lenistwo.
A ja wciąż pracowałam. Wracałam wieczorem, a w domu – jak po tornado: pustka w lodówce, brudne talerze, okruchy na podłodze, na stole jakieś klejące plamy, w łazience sterta ubrań, których nikt nie zamierzał prać. Szłam do sklepu, gotowałam, sprzątałam, zmywałam naczynia – wszystko w kompletnej ciszy. Kasia choćby nie uważała za stosowne powiedzieć „dziękuję”.
Był taki moment, gdy stałam przy zlewie, a ona, bez żadnych zahamowań, podeszła i postawiła mi na brzegu talerz, który trzymała w swoim pokoju od kilku dni. Były na nim zaschnięte resztki i muszki. choćby się nie zawstydziła. Po prostu postawiła – i wyszła. A ja stałam, gapiłam się na to i nie mogłam uwierzyć, iż dorosła kobieta może się tak zachowywać.
Nazajutrz straciłam cierpliwość. Gdy znów przyniosła kolejny brudny kubek, powiedziałam spokojnie, bez krzyku:
— Kasia, jeżeli masz w sobie choć odrobinę sumienia, może chociaż raz w życiu umyjesz po sobie naczynia?
Nie odpowiedziała. Ani słowa. Tylko spojrzała na mnie jak na powietrze i wyszła. A rano oboje z synem spakowali rzeczy i wyprowadzili się. choćby nie pożegnali się.
Wieczorem zadzwonił syn. Głos zimny, obcy:
— Mamo, po co to robisz? Po co niszczysz moją rodzinę?
Nie wierzyłam własnym uszom.
— To ty nazywasz „niszczeniem rodziny” prośbę o umycie talerza?
Rozłączył się.
Od tamtej pory ani on, ani Kasia nie dzwonili. I wiesz co? Wcale nie żałuję. W domu znów jest cicho. Czysto. Swobodnie. Parzę sobie herbatę, włączam ulubiony serial i po raz pierwszy od dawna mam siłę na uśmiech. Nie czuję się służącą. Nie jestem już u kresu sił.
A jeżeli musiałam „zniszczyć czyjąś rodzinę”, żeby to osiągnąć – trudno. Widocznie to nie była rodzina, tylko iluzja. A ja nie mam zamiaru dłużej żyć w iluzji.