Dzisiaj zrozumiałam, iż w naszym domu już nic nie będzie tak samo. Wszystko wydawało się takie proste, spokojne, bezpieczne. Mój Krzysiek – jedyny syn. Jego ojciec odszedł, gdy miał niecałe trzy lata. Mój drugi mąż, Marek, stał się dla niego prawdziwym tatą – wychowywał go, był przy nim w każdym momencie. Z Markiem nie mieliśmy więcej dzieci, więc cała nasza miłość i nadzieja skupiła się na Krzysiu. Wyrosły na dobrego, mądrego, uprzejmego chłopaka. Takiego, którym każda matka mogłaby się pochwalić. Ale wszystko się rozpadło, gdy w jego życiu pojawiła się ona.
Agnieszka. Zapamiętałam ją od tamtego dnia w sklepie, jeszcze zanim pierwszy raz przyprowadził ją do domu. Stała przy kasie, kłóciła się z kasjerką o jakieś drobiazgi. Pomyślałam wtedy: właśnie takie dziewczyny przynoszą kłopoty. Wyniosła, ostra, zimna. Nie przyszłoby mi choćby do głowy, iż pewnego dnia przekroczy próg mojego domu.
Gdy Krzysiek przedstawił ją jako swoją dziewczynę, oniemiałam. Od razu wiedziałam: będzie wbijać między nas klin. I nie pomyliłam się. Po tamtej wizycie syn pojawiał się w domu coraz rzadziej. Zawsze miał wymówkę: praca, obowiązki, zmęczenie. Na rodzinne święta przychodził bez niej. Gdy próbowałam rozmawiać, unikał wzroku, zmieniał temat. Czułam, iż tracę go. I nie mogłam nic zrobić.
A potem stało się coś, co wytrąciło mnie z równowagi.
Było lato, obchodziliśmy urodziny mojej młodszej siostrzenicy. Wieczór, upał, ogród, rozmowy. Moja siostra, śmiejąc się, zapytała: „No to kiedy doczekamy się wnuków? Krzysiek już dawno żonaty, pora!” Zamarłam. Nie przesłyszałam się – powiedziała „żonaty”. Okazało się, iż pół roku temu Krzysiek i Agnieszka wzięli ślub. Za granicą. Bez obrączek, bez przyjęcia, bez fotografii. I bez nas. Po cichu, w sekrecie, jakbyśmy dla niego przestali istnieć.
Ścisnęło mnie w piersi. Nie mogłam choćby wydusić słowa. Wstałam i wyszłam do domu. Później zadzwonił. Mówił, iż nie chciał nas martwić. Że przecież i tak nie polubiłabym Agnieszki, po co psuć wszystkim nastrój. Mówił spokojnie, jakby chodziło o zakup nowego odkurzacza, a nie o ślub. Słuchałam jego głosu i nie poznawałam własnego dziecka.
Z jednej strony rozumiem. Nie chciał konfliktu. Chciał ułatwić sobie życie. Nie psuć relacji. Ale rodzina to nie wygoda. To uczucia. Dzielenie się tym, co ważne. Bycie razem. A on zrobił to za naszymi plecami. Przecież kiedyś trzymałam go za rękę, gdy bał się ciemności. Kiedyś mówił mi, iż ożeni się tylko z kimś, kogo zaakceptuję całym sercem. Jak gwałtownie wszystko się zmienia…
Teraz choćby nie wiem, co robić. Nie mam do niego żalu. To mój syn. Kocham go. Zawsze będę kochać. Ale tej, którą wybrał – nigdy nie wybaczę. Nie za ślub. Za to, iż zabrała mi go. Cicho, po cichutku. I przekonała go, iż rodzinę można wymazać jednym biletem na samolot.
On myśli, iż uniknął kłótni. Ale tak naprawdę tylko pogorszył sprawę. Mógł spróbować nas zbliżyć, dać nam szansę. A teraz między mną a tą kobietą stoi mur. Nie uraza. Chłód. Obojętność. I to jest najstraszniejsze.
Czas minie. Może dla niego, dla przyszłych wnuków, choćby się z tym pogodzę. Ale moje serce już nigdy nie będzie takie jak dawniej. Bo zrozumiałam jedno: przestałam być częścią życia mojego syna. I tego bólu nie zagłuszy żadne „dzień dobry”.