Syn otworzył przed nią serce, a ona zapomniała o nim w ważnym dniu

newsempire24.com 6 dni temu

Wojciech ożenił się z kobietą z przeszłością. Krystyna już była zamężna, miała córkę z pierwszego małżeństwa – Alinę. Gdy syn przyprowadził je, by się poznać, patrzyłam na dziewczynkę z nieufnością. Ale ten wzrok zniknął w mgnieniu oka, gdy Alina przytuliła się do mnie, szepcząc nieśmiałe „dzień dobry”. Malutkie rączki, ogromne oczy, ta ufność – czy można było się oprzeć?

Minęły lata. Wojciech wychowywał Alinę jak własną – bez zastrzeżeń i podziałów. Odprowadzał ją do szkoły, sprawdzał lekcje, bawił się lalkami, budował z nią zamki z klocków, a gdy zachorowała – nie odstępował jej łóżka. Był dla niej całym światem. Ja także byłam częścią tego świata. Odbierałam ją ze szkoły, zostawałam z nią, gdy Krystyna i Wojciech chcieli spędzić wieczór sami. Dawałam prezenty, nazywałam wnuczką na równi z innymi dziećmi syna, choć biologicznie Alina nie była mi nikim. Ale czy w miłości to ma znaczenie?

Z Krystyną łączyły nas poprawne relacje. Bez nadmiernej serdeczności, ale też bez kłótni. Pomagałam im, jak mogłam – pieniędzmi, radą, opieką. Biologiczny ojciec dziewczynki zniknął niedługo po rozwodzie, przysyłał tylko symboliczną pensję alimentacyjną. Ani troski, ani zaangażowania – jakby Alina była dla niego przypadkiem.

A potem dziewczynka dorosła. Niewiadomo kiedy. Wydawało się, iż jeszcze wczoraj plotłam jej warkoczyki, a dziś już wychodzi za mąż. Tylko iż ani mnie, ani Wojciecha na ten ślub nie zaproszono. Po prostu. Ani na ceremonię, ani na wesele, ani choćby na zwykłe „dziękuję”. Krystyna wyjaśniła, iż to „rodzinne święto” i „będą w wąskim gronie”. Wąskim gronie, do którego nie zaproszono ani mnie, ani mojego syna. Tego samego, który przez ponad dekadę był dla niej ojcem we wszystkim poza jednym – prawnym podpisem.

A zgadnijcie, kto był na weselu? Biologiczny ojciec. Ten sam, który pojawiał się w życiu Aliny może ze trzy razy w ciągu całego dzieciństwa. Ten, który nie dołożył ani złotówki ponad alimenty, który choćby nie przyszedł na jej zakończenie szkoły. A dla niego zrobiono „honorowe miejsce”. A Wojciech? Wojciech siedział w domu. Widziałam, jak udaje, iż wszystko w porządku. Jak uśmiecha się do Krystyny i mówi, iż „nic się nie stało”. Ale ja – jego matka – wiedziałam, jak bardzo bolało go serce. I mimo to – nie wyrzucał im tego, nie robił awantur. Milczał. Bo kochał.

A potem stało się coś, co dla mnie było kroplą, która przelała czarę.

Otrzymałam w spadku mieszkanie po kuzynce. Skromne, ale w dobrej dzielnicy. Wynajęłam je, by choć trochę uzupełnić emeryturę. I nagle dzwoni Krystyna. Alina z mężem szukają mieszkania – może bym im je podarowała? Ani wynajęła, ani użyczyła na jakiś czas – tylko „przekazała”. Ot tak. Jak matka córce.

Nie wytrzymałam:

— A ja, Krysiu? Na wesele mnie nie zaprosiliście – byłam obca. A teraz, gdy chodzi o mieszkanie, nagle jestem rodziną?

Zmieszała się, bełkotała coś o tym, iż „wtedy było nerwowo”, iż „tak wyszło”, iż „wszyscy się obrazili”. A teraz, niby, jest szansa pomóc.

Ale ja nie mogę. Nie chcę. Nie zamierzam wyrzucać uczciwych lokatorów, pozbawiać się dochodu i robić prezentu komuś, dla kogo jestem rodziną tylko wtedy, gdy jest to wygodne.

Tak, może to małostkowe. Może ktoś powie: „głupstwa, ona już dorosła, ma swoje życie”. Tylko iż życie powinno mieć pamięć. I wdzięczność. Chociaż odrobinę.

Nie jestem zła. Jest mi po prostu żal. Za syna, który oddał serce, duszę i lata życia dziewczynce, która potem wymazała go ze swojego najważniejszego dnia. Za siebie – iż wierzyłam w coś, czego nie było. Że w naszym domu nazywała mnie „babcią”, a później zapomniała, jak mam na imię.

Teraz już wiem: nie jesteśmy jej rodziną. Ani ja, ani Wojciech. Rodzina to ci, którzy są na liście weselnych gości. Reszta – to tylko „w razie potrzeby”.

I wiecie co… Nie żywię urazy. Ale nie zamierzam też znów się rozdawać.

Idź do oryginalnego materiału