Osiemdziesiąta rocznica Powstania Warszawskiego była, dzięki Teatrowi Wyobraźni Novum, pięknie celebrowana. Nie miała znaczenia późniejsza data spektaklu (spektakl pt. „Czekając na cud” miał miejsce 20 października br. w New Britain – red.). Cieszyliśmy się tym wydarzeniem, na które czekaliśmy z niecierpliwością. Sala w gościnnej „Sokolni” zapełniła się niemal do ostatniego miejsca. Szmer oczekiwania na występ rósł. Nie zabrakło też komentarzy: „dlaczego panuje taki bałagan na scenie?”. Te powywracane krzesła niektórym osobom nie kojarzyły się z licznymi barykadami, które dzielni warszawiacy wznosili w nocy, by utrudnić Niemcom wjazd do swojej dzielnicy. Moja rodzina budowała je na Żoliborzu…
Kiedy w pierwszej scenie zobaczyłam grupę „cywili” skoszarowanych w ciemnej piwnicy, moje wspomnienia ożyły. Wspomnienia czteroipółletniego dziecka, które z przerażeniem czekało na zakończenie niezrozumiałej dla niego akcji. Najstraszniejsze były jednak wybuchy. Nikt z dorosłych „nie miał głowy”, aby coś tłumaczyć czy uspokajać. Codzienna akcja rozgrywała się samoczynnie i była coraz bardziej niebezpieczna. Tak więc imitacja wybuchów w czasie spektaklu była dla mnie bardzo trudna do zniesienia, ale też właśnie one ożywiły moją pamięć.
Z naszej rodziny aż sześć osób walczyło w Powstaniu. Nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu. Mieliśmy za to modlitwę „Pod Twoją obronę”, którą głośno i bez przerwy odmawialiśmy w czasie nalotów.
Z każdym dniem było coraz mniej żywności, a po wodę trzeba było chodzić do miejskich wodociągów. Za każdym razem, kiedy Mama wybierała się po wodę, serdecznie się z nami żegnała. Dużo później dowiedziałam się, iż ostrzał z pikujących niemieckich samolotów był tam codziennością, a ludzie ginęli każdego dnia.
Czy śpiewaliśmy w schronie? Raczej nie. Trzeba było nasłuchiwać, czy nie zbliża się nowe niebezpieczeństwo. W tym wielkim napięciu żyliśmy 62 dni, aż do chwili, gdy w drzwiach pojawił się żołnierz niemiecki z granatem w ręku i wrzaskliwym głosem wydał polecenie „raus”, dodając po chwili „schnell”. W pośpiechu musieliśmy opuścić piwnicę. Dobrze, iż w spektaklu nie było tego dramatycznego momentu.
W tamtych dniach miałam apogeum szkarlatyny, a daleka droga pieszo do dworca Warszawa Zachodnia była wielkim problemem dla mojej Mamy, obciążonej mną i bagażem. Szliśmy bardzo długo, przez całą Warszawę, by ostatecznie trafić do „bydlęcego” wagonu, który miał nas zawieźć do obozu przejściowego Dulag 121 w Pruszkowie.
To jednak nie był koniec udręki warszawiaków, ale dopiero początek nieznanej drogi. Moi rodzice musieli zebrać siły, by zacząć życie od nowa. Nie wszyscy bowiem mieli do czego wracać w zburzonej Warszawie.
Dzięki spektaklowi wszyscy zebrani mogli uświadomić sobie, jak wielką traumę przeżyli ci, którzy ocaleli. Nowa władza tropiła walczących w Powstaniu i wsadzała ich do więzień! Dlatego moi rodzice postanowili schronić się na Śląsku, w Bielsku-Białej, gdzie mieszkaliśmy aż do lat sześćdziesiątych.
Pobyt w Pruszkowie, w obozie przejściowym, to osobna historia. Rozpoczynanie nowego życia od zera to materiał na kolejną sztukę…
Jedno jest pewne – te wydarzenia, które towarzyszyły traumie, bardzo wzmacniały tych, którzy przeżyli!
Kilka razy czytałam o twórcy „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego”, Mironie Białoszewskim, iż „przecież nie brał udziału w walkach”. Ale gdyby walczył, nie byłoby tego świetnego materiału, który posłużył NASZEMU TEATROWI do zbudowania tego wstrząsającego i jakże wartościowego spektaklu!
Dzięki, Kochani, i chwała Wam za to!
Teresa Borowska