Czy planowałam wybrać się do Świerklańca? Absolutnie nie! Wizyta tam była czystym przypadkiem. Przyjechałam na święta Bożego Narodzenia do Katowic, żeby spędzić ten czas z rodziną i któregoś słonecznego dnia wszystkim nam zachciało się orzeźwiającego spaceru blisko natury. Trasę do maszerowania wybrał dla nas Daniel. Ja na Górnym Śląsku nie znam ciekawych miejsc ani interesujących historii. Nie wiem również gdzie ich szukać. Nie szkodzi. One znalazły mnie. Posłuchajcie…
Wsiedliśmy całą brygadą do auta i ruszyliśmy w drogę. Przykleiłam nos do szyby w samochodzie i robiłam to, co podczas jazdy lubię najbardziej, czyli w milczeniu przyglądałam się światu. Mijałam nieznane kościoły, intrygujące kamienice i wille, ale również blokowiska i kominy. Zwykle grudzień nie jest najlepszą porą do zwiedzania, ponieważ jest szaro, buro i chłodno, ale nie tym razem.
Zaparkowaliśmy tuż przy ogromnym akwenie i ruszyliśmy z buta wzdłuż wody. To nie była moja dolnośląska bajka o tym, iż wszędzie dookoła mnie jest dzicz, pola i bezludzie. Promenada wokół jeziora wyglądała jak autostrada. Piesi z psami, z kijkami, sami i z całymi rodzinami, rowerzyści solo i w peletonach. Ruch jak w Rzymie, ale pomimo wszystko pięknie. Dzionek był słoneczny i musiałam zrezygnować z bluzy pod kurtką. Całe szczęście, iż Ines miała ze sobą pakowny plecak, bo do niego włożyłam niepotrzebne ubranie. Byliśmy w czteroosobowej grupie, która nieoczekiwanie podzieliła się na dwoje podczas marszu wzdłuż brzegu jeziora. Wszystko to przez obsesję fotografowania. Tafla wody nieustannie kusiła do wyjmowania z kieszeni aparatu i zatrzymywania się, dlatego nie szliśmy w jednym tempie.
Jezioro Świerklaniec
Maszerowaliśmy w towarzystwie Zbiornika Kozłowa Góra albo Jeziora Świerklaniec — jak zwał tak zwał, wszystko zależy od tego z jakiej mapy się korzysta. Jest to sporych gabarytów sztuczny akwen, w którym spiętrzone zostały wody Brynicy. Jezioro głębokie jest na ponad 4 metry, długie na prawie 4 kilometry i szerokie na 1500 metrów. To wprawdzie miejscowa atrakcja turystyczna, ale zbiornik ma za zadanie głównie przeciwdziałać powodziom. Poza tym to dobre miejsce na rekreację wszelaką.
Po kilometrze marszu z wiatrem we włosach dotarliśmy do Kajakowni. Było tam takie betonowe, jakby dzikie zejście z wału i wielu ludzi z niego korzystało. Wtedy i my postanowiliśmy wejść na tę tajemniczą ścieżkę. To tam ostatecznie rozdzieliła się nasza czwórka i zostałyśmy z Ines w tandemie. Byłyśmy na gigancie i nie miałyśmy pojęcia, co nas czeka…
Most zakochanych
Za budynkiem Kajakowni wartko płynęła wąska rzeczka, na której znajdował się most. Stanowił on również uroczy taras widokowy na mniejsze wprawdzie, ale za to bardzo piękne jeziorko z wyspą.
Pamiętam, iż kiedy tylko je zobaczyłam, powiedziałam do Ines, iż wprawdzie nie wiem, czy jest to akwen naturalny, ale gdyby taki był, to mogłoby to być w przeszłości coś warownego, pamiętającego czasy średniowiecza. Niedługo potem przekonałam się, jak bardzo bliska byłam prawdy.
Na wspomnianym wcześniej mostku znalazłam kłódki zakochanych. To nie Wenecja ani Paryż, ale też bardzo mi się podobało. Zrobiłam kilka fotek z imionami tych, którzy klucze wrzucili do wody na znak dozgonnej miłości. Pozdrawiam Anię i Bartka oraz Ewę i Tomka. o ile czytacie tę treść, dajcie koniecznie znać, czy jesteście szczęśliwi?
Dawna gazownia pałacowa
Ruszyłyśmy parkową ścieżką, odbijając w prawo. Celowo nie spoglądałam na mapę w telefonie, aby nie popsuć sobie przygody. Miejsce to urokliwe i tajemnicze, w którym pięknie utrzymywano zieleń, nadawało się w sam raz do odkrycia w pierwszy dzień nowego roku. W chwilę później pośród drzew, z dala od deptaka wyłoniła się dziwna budowla. Z daleka widać było, iż to urbex, jednak kształtem nie przypominał niczego konkretnego. Ines zasugerowała, iż może to dawna szatnia przy kąpielisku, bo przecież tu tyle wody, albo toaleta? Przelazłyśmy przez chaszcze jak to my Buszmeni dolnośląscy i weszłyśmy do wewnątrz.
Od razu widać było, iż to miejsce znane lokalsom, lubiącym aktywnie imprezować na świeżym powietrzu. Wszędzie walały się butelki po wódce i piwie. Wlazłyśmy tam obie, wcześniej oglądając się za siebie, czy ktoś za nami nie idzie. Projekt był to dziwny, bo na planie koła z patio w samym środku.
Znajdowały się tam również kabiny, jakby prysznicowe, ale nie było rur po podłączeniu wody. Powiedziałam wtedy na głos, iż to jedno z tych miejsc, gdzie można kogoś zaciupać bez świadków, będąc jednocześnie blisko ludzi.
Kiedy obeszłyśmy cały obiekt i zrobiłyśmy fotografie, ruszyłyśmy dalej w park. Dopiero później sprawdziłam, z czym miałyśmy tam do czynienia i dowiedziałam się, iż była to gazownia pałacowa. Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałam.
Motyle w styczniu po południu
Powróciłyśmy na ścieżkę parkową i maszerowałyśmy wzdłuż akwenu. Było na niej bardzo wielu ludzi, uznałam więc, iż o ile w tej enklawie zieleni pozostało coś ciekawego, to warto iść za tłumem. I stało się tak, iż po kilkunastu minutach dodarłyśmy do oszałamiającego punktu na tym szlaku.
Zaczęłam dostawać tam zawrotów głowy, ponieważ w moim brzuchu pobudziły się wszystkie motyle, a był dopiero pierwszy stycznia! Z nicości wyłoniły się obiekty wspaniałe, których wcale się tam nie spodziewałam. Zatykało mnie tak jakbym dostała ataku astmy, a serce zaczęło bić bardzo mocno, iż przez chwilę myślałam, iż to już zawał! Jedno rzucenie wzrokiem na przestrzeń dookoła pozwoliło mi ustalić, w ilu kierunkach jednocześnie chciałabym pójść. No ale skoro było to fizycznie niemożliwe, skierowałam się najsampierw do tarasu przy wodzie, na którym znajdował się maszt.
Świerklaniec i jego gryfy, nimfy, bazyliszki…
Obiekt ten od razu skupił naszą uwagę. Zaczęłyśmy namiętnie czytać z jego podstawy i fotografować go jednocześnie. Ines choćby wdrapywała się wyżej, żeby zrobić zdjęcia detalom.
Mityczne stworzenia zdobiące podstawę masztu to najpewniej gryfy. Wspaniale zresztą przedstawione i doskonale zachowane. Ósemka na sznurach to symbol nieskończoności, podobnie jak ślimaki, ale najdziwniejszy wydał nam się napis, który tam znalazłyśmy.
Memento vivere. Pamiętaj o życiu.
Zwykle podczas igraszek z dziejami, znajdowałam inną sentencję — memento mori — czyli pamiętaj o śmierci. Tak do tego przywykłam, iż znajdując w Świerklańcu coś zupełnie odwrotnego, byłam szczerze zdumiona. Pomyślałam wówczas: jakże musiał kochać życie ten, kto zamieścił tutaj ten napis.
Vis a vis akwenu umiejscowiona była fontanna. W tym obszarze znajdowały się już tablice z opisami poszczególnych obiektów, więc wiedziałam, iż to Trzy Nimfy Emanuela Fremieta. Na wyspie pod kolumną z tymi nagimi pięknościami — bardzo ekspresyjnie przedstawione bazyliszki, siedzące wśród egzotycznej roślinności.
Po obu stronach tej ogromnej fontanny znajdują się dwie mniejsze. Tę po prawej zdobiły rzeźby kormorana z rybą w dziobie i strusia atakowanego przez anakondę.
Natomiast po lewej spotkałam jelenia, któremu do gardła rzucił się ogromny niedźwiedź oraz konia na którego zapolowała puma. Reźby ogrodowe pięknie prezentują się na tle amfiteatru.
Pałac Świerklaniec. Mały Wersal
Dawno, dawno temu, powyżej tych parkowych cudowności stał kiedyś cudny pałac, zwany nie bez powodu Małym Wersalem. Gdyby istniał, byłby tłem dla Trzech Nimf na tym zdjęciu.
Ciężko sobie to wyobrazić, iż coś tak wielkiego i wspaniałego wyparowało z tego miejsca. Niezwykle zajmujące są dzieje rzeczonego obiektu, jednak dla stworzenia napięcia zacznę o nich opowiadać od końca, najlepsze zostawiając na później, bo szczerze mówię Wam — historia ta powala na kolana!
Podczas II wojny światowej w tej nieistniejącej już rezydencji, zakwaterowane było wojsko niemieckie, a w roku 1945 wparowała tam Armia Czerwona. Jaśniepaństwo, do których należała ta siedziba rodowa, uciekli ze Świerklańca do Bawarii, kiedy przybliżał się front. Pałac został wówczas splądrowany i podpalony. Kilka lat później został rozebrany przez nowy ład i stało się tak, iż marmury z niego i bloki kamienne pomogły wybudować Pałac Kultury Zagłębia w Dąbrowie Górniczej, a bramę wjazdową na teren posiadłości przeniesiono do Śląskiego Ogrodu Zoologicznego. Po Małym Wersalu von Donnersmarcków, którzy byli obrzydliwie bogaci, został pusty plac. Otacza go jednak ocalona mała architektura ogrodowa — fontanny z cudnymi posągami, amfiteatr oraz główna atrakcja dzisiejszego Świerklańca, Pałac Kawalera, który był niewielkim domkiem dla gości.
Pałac Kawalera
Zachowana budowla jest dziś niewątpliwą atrakcją parku dominialnego w Świerklańcu. Obiekt przykuwa uwagę i jest nieustannie fotografowany. Kiedy dojrzałam go z daleka, gdyż nie zasłaniały go bezlistne korony drzew, serce zabiło mi mocniej. Poznawałam dzieje tego wspaniałego miejsca na gwałtownie i w biegu, czytając krótkie opisy na wyblakłych tablicach informacyjnych ustawionych przy kolejnych mijanych osobliwościach.
Rzeczony Pałac Kawalera wzniesiony został jako dom dla gości, a konkretnie z myślą o Wilhelmie II Hohenzollernie, ostatnim królu Prus i cesarzu niemieckim.
Do obiektu zabytkowego można wejść w celu zwiedzania, jednak są ograniczenia godzinowe. My dotarłyśmy tam już po tym czasie, ale i tak udało nam się wejść do wewnątrz na kilka minut, dzięki uprzejmości pana, który oprowadza zwiedzających.
Miało to swoje minusy, ale również plusy, ponieważ miałam możliwość ufocić to architektoniczne cacko bez przypadkowych osób w kadrze.
Wprawdzie tylko przez kilka minut, ale pałacyk był tylko i wyłącznie do naszej dyspozycji. To magia Nieustannego Wędrowania. Świerklaniec bardzo pozytywnie nas zaskoczył.
Im dalej w park, tym ciekawiej
Przy parkowych alejach oprócz tablic z opisami mijanych miejsc znajdowały się również ławki, ale nikt na nich nie siedział, ponieważ słońce zbliżało się ku zachodowi i zrobiło się chłodno. Oddaliłyśmy się od Pałacu Kawalera i podążałyśmy przed siebie bez planu, a ludzi po drodze było coraz mniej. Deptak prowadził nas pomiędzy starodrzewem, a ja cała byłam w skowronkach i pod silnym wrażeniem wszystkiego, co mnie otaczało.
Ścieżka zawiodła nas najsampierw do zrujnowanego przejścia nad niewielkim ciekiem wodnym, a potem idąc cały czas prosto, z oddali namierzyłam wzrokiem niewielkie wypiętrzenie w terenie. Gdzieś wcześniej po drodze łyknęłam info o istniejącym ongiś na tym terenie starym zamku piastowskim, ale nie bardzo wierzyłam, iż znajdę w tym parku po nim coś więcej niż tylko informacje, iż był po prostu. Jednak im bardziej zbliżałam się do wspomnianego wzniesienia, tym mocniej czułam, iż coś jest na rzeczy. Z pewnej odległości namierzyłam również wodę i moja wyobraźnia pokazała mi wszystko to w pełnym wymiarze, choć do miejsca warownego zostało jeszcze dobrych kilkadziesiąt metrów.
– Ines! – powiedziałam głośno do córki. – Tu stała forteca otoczona wodą!
I tak było w rzeczywistości…
Stary zamek piastowski
Na teren warowny można było wejść z dwóch stron po groblach, które kiedyś miały kamienne barierki, ale zanim je wybudowano, musiały znajdować się na tych przejściach mosty zwodzone. Ten średniowieczny fort wzniesiono na bagnach. Cały ten teren dookoła ongiś był podmokły.
Zamknięty z wszech stron mokrym i głębokim rowem, zamek był niedostępny dla wroga. Obiekt wzniesiony został przez Piastów i długo do nich należał, później jednak zmieniał właścicieli, aż w końcu stał się własnością panów na Świerklańcu, o których jest tu mowa i pozostawał w rękach von Donnersmarcków do końca II wojny światowej. Mieli więc ci jaśniepaństwo do dyspozycji przez wiele lat trzy luksusowe obiekty mieszkalne na terenie jednej tylko posiadłości — Stary Zamek, Mały Wersal i Pałac Kawalera.
Po tej wspaniałej ongiś piastowskiej rezydencji została jedynie okrągła wyspa otoczona wodą. Na jej terenie znalazłam niezbite dowody na istnienie w tym miejscu zamku, chociaż zmieciono go z powierzchni ziemi dawno temu razem z Małym Wersalem.
Jego szkoda mi jeszcze bardziej niż nowego pałacu Guido Henckela von Donnersmarcka. Leciwą warownię wysadzono w powietrze. Według mnie było to stuprocentowe barbarzyństwo, ponieważ zamek był nasz…
Kaplica zamkowa i grobowiec Donnersmarcków
W pobliżu tego historycznego pomnika naszych dziejów natknęłyśmy się na dobrze zachowany obiekt sakralny. Już z daleka zauważyłam wieżyczkę zgrabnego kościółka i ledwie objęłam go wzrokiem, od razu oceniłam, iż przylega do niego mauzoleum.
Kiedy podeszłyśmy bliżej, taką właśnie informację przeczytałam na tablicy z opisem zabytku. Miałam wielkie pragnienie obejrzeć jego wnętrze, ale trafiłam tam w porze mszy świętej. Kościół pełen był ludzi, a my nie miałyśmy już czasu, a więc musiało mi wystarczyć obejrzenie świątyni z zewnątrz.
W grobowcu przy kaplicy pałacowej — bo taką funkcję spełniała ta budowla parkowa — spoczął po śmierci swojej, w 1916 roku najsłynniejszy właściciel dóbr świerklańskich, budowniczy Małego Wersalu — Guido Henckel von Donnersmarck. Co interesujące jego żona — o której opowiem Wam w dalszej części tego artykułu — pochowana została w grobowcu na wyspie, przy starym zamku. Oba te miejsca spoczynku po wojnie zostały zdewastowane.
Nie dotarłam do informacji o tym, kiedy plądrowano podziemia opisywanej tu krypty, ale o szczątkach zmarłej tragicznie w 1884 roku jaśniepani ze Świerklańca wiadomo mi, iż wyciągnięto jej kości na zewnątrz i rozrzucono na wyspie. Zebrał je potem pewien ksiądz z tej miejscowości i pochował na cmentarzu ewangelickim w lesie niedaleko Chechła. Jednak pomimo tego miejsce jej spoczynku nie jest znane, ponieważ to zaniedbana nekropolia jakich wiele na śląskiej ziemi.
Nie tylko Dolny Śląsk. Świerklaniec przeciera szlaki
Kiedy wróciłam do domu, emocje opadły, aczkolwiek niewątpliwie był wspaniały początek nowego roku! Pomimo tego jednak, iż przeżyłam w Świerklańcu wspaniałą przygodę, nie miałam zamiaru dzielić się nią z Wami na blogu, który jakby nie patrzeć od wielu lat jest dolnośląski. Stało się jednak tak, iż podczas jednego z posiłków, który spożywaliśmy przy stole i w pełnym składzie Nieustannego Wędrowania, temat tej śląskiej przygody powrócił i wtedy Daniel zaproponował próbę wdrożenia na blogu nowych tematów, które będą rozszerzać nasze horyzonty. I nie chodzi o to, iż Dolny Śląsk nam się skurczył, ponieważ jest to niewyczerpana kopalnia zajmujących historii, ale rzecz w tym, iż nadszedł dla nas już czas, żeby zacząć sięgać dalej. Zapytałam wtedy Ines i Daniela, od czego mam zacząć i padło na Świerklaniec. Postanowiłam, iż podejmę wyzwanie.
Nie jest to koniec mojej opowieści, ale ponieważ stopiło mi się miejsce w tym wpisie, konieczne jest, abyście przenieśli się do następnej strony, gdzie opowiadać będę o słynnej Markizie La Paivie, czyli hrabinie Blance Hencel von Donnersmarck, żonie budowniczego Małego Wersalu. Jej historia pełna jest szokujących skandali. Mówiono o niej, iż była kurtyzaną, która rozkochała w sobie bogatego i dużo młodszego od siebie Guido, a on wybudował dla niej tę legendarną już rezydencję, ale o tym już w następnej części tego opowiadania. Świerklaniec jeszcze Was zaskoczy. Obiecuję…
Drugą część tego artykułu znajdziesz tutaj — Markiza La Paiva. Dla przyjaciół Blanka
W książce, którą widzicie poniżej, znajdziecie więcej naszych historii, które nigdy nie były publikowane na naszym blogu. Polecamy!
Artykuł zawiera autoreklamę