Świat, w którym samotność nie przeraża

newskey24.com 16 godzin temu

Poranek był martwio cichy. Klatka schodowa, jak zwykle, pachniała powietrzem zastoju — mieszanką kociej karmy, starego plastiku i czegoś słodkawo-lepkiego, trochę jak zgniła mandarynka albo tanie perfumy. Kinga przycisnęła czoło do zimnej framugi i zamarła, wsłuchując się, jak w sąsiednim mieszkaniu po raz kolejny zatrzasnęły się drzwi balkonowe. Już trzeci raz w tym tygodniu. Ostry, nerwowy dźwięk — to nie od przeciągu. Brzmiał jak krzyk, echo cudzej kłótni, jakby ściana między ich życiami stała się zbyt cienka.

Kinga wciągnęła nosem powietrze. Nie z zimna — z chronicznego zmęczenia. Wciągnęła szare, zniszczone adidasy, które nazywała swoją „zbroją”. W nich była niemal niewidzialna, ale i zebrana. Cała. Choć w środku wszystko dawno się rozsypało.

Sąsiad z czwartego piętra, ten z wąsami w kolorze ceglanego pyłu i nieodłącznym niebieskim dresem, przemknął obok jak cień. Kiedyś zatrzymał ją na klatce słowami: „Samotnie to się pewnie nudzisz, co?”. Od tamtej pory jego głos drapał po żywym — jak zardzewiały gwóźdź wbity pod paznokieć.

Autobus, jak zwykle, spóźnił się. W środku pachniało mokrymi kurtkami, piwem i kwaśną beznadzieją. Kinga złapała się poręczy tak mocno, iż zbielały jej palce, i patrzyła w mętną szybę. Odbicie — blada twarz, sińczyk pod okiem, szary płaszcz zsuwający się z ramienia. Jakby wszystko w niej było nie na miejscu. Mama powiedziałaby: „Wyglądasz jak widmo”. Tylko mama nie wiedziała, jak to jest żyć, gdy dni nie kończą się, tylko zlewają w jedną szarą masę, w której nie widać ani początku, ani końca.

W biurze było pusto. Prawie wszyscy przeszli na home office. Zostali tylko tacy jak ona — ci, którym w domu jest gorzej niż w tym martwym korytarzu. Tu przynajmniej nie słychać wyrzutów, talerzy rozbijanych o ścianę, ani nie czuć wbijającego się wzroku. Tu było bezpiecznie. Zimno. Pusto. Ale bezpiecznie.

O pierwszej wyszła na dziedziniec biznesowego centrum. Nie paliła. Po prostu stała. Obok przeszedł ochroniarz, udając, iż jej nie widzi — jak zawsze. W kieszeni zadzwonił telefon. Matka.

— Mamo, jestem w pracy.

— Znowu sama. Może gdzieś wyjdziesz? Choć na spacer.

— Mam sprawy.

— Kinga, to nie jest życie. Ty tylko istniejesz. W trzydzieści dwa lata…

— Pa, mamo.

Rozłączyła się. Bez złości. Po prostu nie miała już siły się tłumaczyć.

W drodze powrotnej wstąpiła do sklepu. Kupiła ser wiejski, bułki i miętową herbatę. Przy kasie starszy mężczyzna. Uśmiechnął się i cicho przepuścił ją przodem.
— Dziękuję — powiedziała. I sama się zdziwiła, jak łatwo i spokojnie to zabrzmiało.

W domu było już ciemno, choć nie zapadł wieczór. Kinga włączyła nie żyrandol, a starą girlandę — tę samą, którą kiedyś zawiesili na Nowy Rok. Wtedy, tamtej zimy, wszystko wydawało się inne. Proste. Radosne. Ciepłe. Śmiali się, jedli przypalone grzanki, słuchali muzyki z telefonu. A teraz — była sama.

Usiadła na podłodze. Oparła się o ścianę. Lodówka kliknęła, jakby potwierdzając, iż dom wciąż żyje. Nie przestraszyła się. Tylko westchnęła. Dźwięki — już nie wrogowie. Byli świadkami.

Wzięła telefon. Otworzyła folder z nagraniami. „Głos”. Piętnaście plików. Mówił: „Jestem z tobą, masz tylko mnie”, „Wszystko nam się uda”, „Jesteś wyjątkowa”. A ostatni plik… — urywki, krzyk, wulgaryzmy, głuchy odgłos — drzwi? pięść? serce?

Kinga nacisnęła „usuń”. I ręka jej nie drgnęła.

Wstała. Otworzyła okno. Pochyliła się ku powietrzu — brudnemu, jesiennemu, prawdziwemu. Na balkonie znowu zatrzasnęły się drzwi. Uśmiechnęła się.

— Niech — szepnęła. — Niech się trzaska.

Zaparzyła herbatę. Rozłożyła bułki na białym talerzu. Usiadła przy stole. Włączyła laptopa. Otworzyła pustą stronę i napisała pierwsze zdanie:

„Tego dnia nie bałam się samotności — po raz pierwszy poczułam, iż żyję”.

I to wystarczyło, by świat, tak popękany i krzywy, przestał wydawać się wrogi. Bo teraz — był jej. Nie wesoły, nie idealny. Ale jej.

Idź do oryginalnego materiału